Złote Wybrzeże z warmińskim akcentem
Odnalezienie związków naszej części Europy z Czarnym Lądem jest dla wielu Polaków zaskoczeniem. Zaskoczeniem było również i dla mnie. Zazwyczaj nie łączymy historii naszego kraju z Afryką Zachodnią. Przygotowując się do wyjazdu do Ghany, wiedziałem już o istnieniu na tamtejszym wybrzeżu fortu, który miał coś wspólnego z Polską. Historią Warmii i Mazur interesuję się od wielu lat, przez ten okres wiele rzeczy udało mi się na nowo odszukać, ale powiązanie tego regionu z terytorium dawnego Złotego Wybrzeża wydawać się powinno jakimś absurdem… Tak jednak nie było.
Czasy wielkich podróży, początki zdobyczy zamorskich wielu krajów Europy, a potem epoka kolonializmu to bardzo ciekawy okres w historii człowieka. Nie jest to może okres historyczny napawający zawsze dumą „białego” człowieka, a przynajmniej taki nie powinien być, natomiast niewątpliwie czas geograficznych odkryć i podróży w nieznane był czymś niesamowicie fascynującym.
Widok na Groß Friedrichsburg i Princess Town, XVII w.; źródło: de.wikipedia.org |
Bardzo chciałem dotrzeć do najbardziej wysuniętego na południe fragmentu dawnego Złotego Wybrzeża, do punktu określanego dziś na mapach jako Princess Town, do Miasta Księcia. W planach naszej podróży było to jednak mało realne, odległości zbyt duże, środki komunikacyjne zbyt ubogie. Jednak moi towarzysze podróży również zainteresowali się odnalezieniem dawnego fortu. Dlaczego? Ze względu na historię życia pewnego człowieka.
Historia dla Polaków mało znana
Otto Friedrich von der Groeben (Gröben) (1657 – 1728) zasłynął w historii założeniem pierwszej pruskiej kolonii w Afryce, lecz jego życiorys jest o wiele bogatszy: awanturnicze przygody w młodości, egzotyczne podróże oraz twórczość literacka, fundatorska, wreszcie spokojne życie w rodzinnych Prusach, którego owocem było osiemnaścioro dzieci i kaplica w Kwidzyńskiej katedrze – to wszystko są dokonania jednego człowieka.
Major Otto Friedrich von der Groeben, źródło: de.wikipedia.org |
Rodzina von der Groeben wywodziła się z Saksonii, na teren Prus przybyli w XV wieku w służbie zakonu Krzyżackiego – walczyli w bitwie pod Grunwaldem po stronie Krzyżackiej. Otto Friedrich był synem Barbary Dorothei von Gattenhofen i Georga Friedricha, pana na Bezławkach, generała armii pruskiej, który w zamian za zasługi w podczas bitwy pod Warszawą w 1656 (gdzie wojska Prus-Branderburgii walczyły w sojuszu ze Szwedami) otrzymał starostwa elektorskie w Kwidzyniu i Prabutach. Jego syn urodził się na polskiej Warmii, w Napratach koło Lidzbarka Warmińskiego 6 kwietnia 1656 roku. Mimo brandenburskiej służby ojca i luterańskiego wyznania rodziców (sam Otto Friedrich również był i do końca życia pozostał luteraninem), uczęszczał do polskiego, jezuickiego kolegium w Reszlu. Tam, w konwikcie szlacheckim młody Groeben zaprzyjaźnił się z wieloma Polakami. Trudno powiedzieć, czy wybór szkoły dla młodego Otto podyktowany był faktem, że prezentowała ona wówczas bardzo wysoki poziom nauczania, który przyciągał uczniów ze znamienitych rodów, zarówno polskich, katolickich, jak i protestanckich, czy względami rodzinnymi – jego krewny i imiennik, Otto von der Groeben, w 1642 roku ofiarował gimnazjum cenne zbiory biblioteczne, pod koniec życia przeszedł również na katolicyzm i został pochowany w kościele w Reszlu.
Na marginesie tej postaci warto wspomnieć o związkach rodziny von der Groeben z Polską. Wspomniany wyżej Otto był przywódcą opozycji antyelektorskiej w Prusach Książęcych i rzecznikiem związania Prus z Koroną, pełnił ważne funkcje na polskim dworze królewskim, m. in. doradcy, męża zaufania oraz sprawował urząd sekretarza Zygmunta III Wazy.
Swoje losy związali z Koroną także Friedrich i Heinrich Wilhelm – wuj i brat Otto afrykańskiego – pod polskim dowództwem walczyli z Imperium Osmańskim, biorąc udział m.in. w bitwie pod Wiedniem, za co ród Groebenów otrzymał indygenat szlachty polskiej. Friedrich mianowany przez Jana III Sobieskiego dowódcą wojsk koronnych cudzoziemskiego autoramentu, na stare lata postanowił osiąść w rodzinnych Prusach, gdzie ustanowił majorat w Nowej Wiosce, dziedziczony przez bratanka – Ottona – pierwszego kolonizatora w Prusach, który również osiadł tam po burzliwym życiu.
Otto Friedrich von Groeben zdecydowanie przewyższył przygodami i sławą innych członków rodziny, zarówno tych skłaniających się ku służbie pruskiej jak i demonstrujących polskie sympatie.
Handel kolonialny – Fridrichsburg;
źródło: de.wikipedia.org |
Jako siedemnastolatek, pod opieką polskiego pułkownika wojsk koronnych Krzysztofa Mellina, wyruszył na Maltę. To polski pułkownik prawdopodobnie zaraził młodego Otto pasją podróży i służbą na morzu. Wyprawa młodego Groebena odbiegała jednak od typowego programu grand tour, dopełniającego wówczas edukację młodych szlachciców. Młodzieniec w ciągu kolejnych ośmiu lat, w barwach Zakonu Maltańskiego walczy z Turkami i piratami na Morzu Śródziemnym, zostaje ranny, odwiedza Sardynię, Korsykę, Cypr, wpisuje się do księgi pielgrzymów w Jerozolimie i ogląda piramidy egipskie, odwiedza Tunis. Przed powrotem do domu bierze udział w wojnie w we Włoszech, a następnie przez Paryż, Londyn, Hamburg dociera do Berlina.
Na berlińskim dworze elektora Fryderyka Wilhelma, młodzieniec zrobił błyskotliwą karierę, w wieku 25 lat uzyskując tytuł kamerjunkra, a następnie majora. Wielki Elektor, prawdopodobnie mając na względzie doświadczenie szlachcica z Prus Wschodnich w wojażach po Morzu Śródziemnym, powierzył mu nadzór nad przygotowaniami do wyprawy do Afryki Zachodniej.
Warto tu nadmienić, że Prusy były dość zapóźnione jeśli chodzi o zamorskie podboje – gdy 17 września 1680 pierwsza fregata Morian, dowodzona przez kapitana Philippa Pietersena Bloncka, wyruszyła w rejs rozpoznawczy ku Złotemu Wybrzeżu, flota niderlandzka dysponowała 1600 statkami handlowymi…
Ekspansja kolonialna była jednym z elementów budowy silnego państwa pruskiego. Plany reform Fryderyka Wilhelma wymagały bowiem nakładów finansowych, a jak pokazywał przykład m. in. Niderlandów, handel z koloniami był bogatym źródłem dochodów.
Pierwsza ekspedycja zatknęła flagę Braderbugii-Prus w okolicach Przylądka Trzech Punktów 1 stycznia 1681 roku. Zawarto wówczas umowę z wodzami zamieszkującego tam plemienia Aszanti, na mocy której miało powstać tam osiedle i port. Ładunek powracającej ekspedycji nie był imponujący – m.in.: 29 kg złota i 9800 kłów słoniowych; był wart mniej niż koszty kolejnej przygotowywanej wyprawy szacowane na około 44 tysiące talarów. Nie przerwało to jednak działań w kierunku zdobycia zamorskich kolonii.
W 1682 roku utworzono Brandenbursko-Afrykańską Kampanię Handlową i 16 maja tego roku, ekspedycja złożona z okrętów Morian i Churprinz von Brandenburg, dowodzona przez mianowanego majorem Otto von der Groebena wyruszyła do Afryki. 1 stycznia 1683 roku wyprawa wylądowała w pobliżu wioski o nazwie Poquesoe, Pokesu lub Bokaso, miejsca dogodnego do budowy fortu i osiedla.
Fort Friedrichsburg z lotu ptaka, w 1688 roku; źródło: de.wikipedia.org |
Fort na cześć Wielkiego Elektora Fryderyka Wilhelma nazwano Groß Friedrichsburg, a rozwijającą się w pobliżu osadę Miastem Książęcym – Prince’s Town. Odnowiono pakt z plemieniem Aszanti, lecz trudny klimat utrudniał prace budowlane – duża część załogi, w tym dwóch inżynierów budowlanych, zachorowała na febrę, a sam założyciel kolonii omal nie przypłacił wyprawy życiem. Ciężko chory musiał wyjechać, fort powierzając następcy, którym został Philipp Pietersen Blonck.
Choroba zakończyła afrykańską przygodę von der Groebena – założyciel pierwszej kolonii państwa prusko-brandenburskiego latem 1683 roku powrócił do Berlina w glorii chwały. Złożywszy raport Wielkiemu Elektorowi, został uhonorowany Orderem Szczodrobliwości – Order de la Générosité.
Jednak życie dworskie nie było domeną Ottona. W 1686 roku za zgodą elektora wstąpił do oddziałów Weneckich, z którymi walczył przeciw Imperium Otomańskiemu na półwyspie Peloponeskim. Na wojnie odnowiły się jednak kłopoty zdrowotne i trzydziestojednoletni von der Groeben wrócił do rodzinnych Prus. Mimo awansu na pułkownika armii brandenburskiej, zaczął prowadzić bardziej ustatkowany tryb życia, ożenił się (po raz pierwszy) z Anną Barbarą Schlieben i poświęcił się pracy pisarskiej. By opublikować wspomnienia z wyprawy do Afryki, sprowadził do Kwidzyna, w którym osiadł, pierwszego drukarza Simona Reinigera. W 1697 w uznaniu zasług otrzymał od Wielkiego Elektora stanowisko starosty Kwidzyna i Prabut, wcześniej piastowane przez jego ojca. W 1704 został uhonorowany tytułem szambelana pruskiego dworu królewskiego, ożenił się po raz drugi z Heleną Marią von Waldburg, a jednocześnie rozpoczął prace nad budową kaplicy grobowej przy katedrze w Kwidzyniu, gdzie w testamencie życzył sobie być pochowanym wraz z żonami.
Otto Friedrich von der Groeben, fragment nagrobka w rodzinnej kaplicy Groebenów przy katedrze w Kwidzyniu;
źródło: kwidzynopedia.pl |
W 1712 roku objął majątek w Nowej Wiosce, zamieszkał tam z poślubioną w 1711 roku trzecią żoną – Luizą Julianną von Kanitz i zajął się rozbudową majątku, m.in. o gorzelnię i browar.
W 1719 roku, w randze pułkownika, wstąpił do służby w armii Augusta II Mocnego i pełnił obowiązki szefa pułku piechoty w polskim korpusie koronnym. Otrzymał z rąk króla awans na generała-majora.
Otto von der Groeben zmarł w czerwcu 1728 roku, w Kwidzyniu dożywając sędziwego wieku 72 lat. Pozostawił trzy książki opisujące jego wyprawy: Orientalische Reise-Beschreibung, des brandenburgischen Pilgers Otto Friedrich von der Gröben: Nebst d. Brandenburgischen Schifffahrt nach Guinea und der Verrichtung zu Morea, unter ihrem Titel, Marienwerder 1694; Guineische Reise-Beschreibung, Marienwerder 1694; Des edlen Bergone und seiner tugendhafften Areteen denckwürdige Lebens- und Liebesgeschichte: Zum Nutz u.Vergnügen edeler Gemüther… welche daraus die Sitten und Gebräuche vieler Völcker u.d. ausführliche Beschreibung Italien, der Heiligen u. anderer Länder ersehen können., gedruckt bei Simon Reinigern, Dantzig 1700 – i sławę pierwszego pruskiego kolonizatora. Pamięć o nim jako założycielu pierwszej kolonii pruskiej przetrwała dość długo – pod koniec XIX wieku, w czasach budowy potęgi Rzeszy, również na Morzach, jego nazwiskiem nazwano bulwar nad Sprewą w Berlinie; pamiętała o nim także hitlerowska propaganda – obrała go za patrona walk Afrika Korps. Jego nazwisko ponownie splotło się z losami polski w XX wieku – 1 września 1939 roku trałowiec von der Groeben brał udział w ataku na Westerplatte…
Fort inny niż wszystkie
Otto Friedrich van der Groeben założył fort, który miał strzec pierwszej pruskiej kolonii w Afryce. Nazwany na cześć Księcia Prus i Brandenburgii, Groß Friedrichsburg jest wyjątkowym obiektem na Złotym Wybrzeżu. Twierdza została zaprojektowana przez Karla Konstantina von Schnitter, doświadczonego konstruktora budowli obronnych w Europie. Lokalizacja twierdzy wykorzystywała naturalne ukształtowanie terenu – wybudowana została na naturalnym wzniesieniu, z trzech stron otoczonych morzem. Fort, założony na planie regularnego kwadratu miał cztery bastiony usytuowane na osiach wschód – zachód, północ – południe. Północny bastion miał służyć obronie lądowej – pozostałe, skierowane były ku morzu. Od strony północno-wschodniej do kompleksu przylegał dom komendanta, który w imieniu księcia i Kampanii Handlowej zarządzał wszystkimi prusko-brandenburskimi posiadłościami na Złotym Wybrzeżu. Fort strzeżony był przez około 40-osobową załogę żołnierzy, która ze względu na trudne warunki i niezdrowy klimat musiała być ciągle uzupełniana. W późniejszych latach fort został rozbudowany od strony południowo-wschodniej o wewnętrzny, roboczy dziedziniec, posiadający własne wejście. Obiekt został ukończony w 1686 roku, a do jego budowy użyto materiałów sprowadzonych z Prus.
Poniżej: Karl Konstantin von Schnitter, Fort Groß Friedrichsburg; źródło: de.wikipedia.org
|
Marzenie Fryderyka Wilhelma o bogactwach zdobytych dzięki handlowi złotem, kością słoniową i niewolnikami z zamorskimi koloniami nie spełniały się jednak. Udział Prusko-Brandenburskiej Kampanii Handlowej w handlu zamorskim był znikomy w porównaniu z rywalami, jakimi były Niderlandy, czy Wielka Brytania. Wobec porażki na tym polu, w 1717 roku król pruski sprzedał Friedrichsburg, wraz z kolonią, Niderlandzkiej Kampanii Wschodnioindyjskiej za 6000 dukatów.. Opuszczoną kolonię przejął jednak John Conrad (znany też jako John Conny) – kupiec i handlarz niewolnikami, który protestował przeciw niderlandzkiemu panowaniu i do 1724 roku skutecznie opierał się wojskom niderlandzkim.
Pod panowaniem niderlandzkim Friedrichsburg przemianowano na Fort Hollandia, jednak w 1815 roku został opuszczony, a w 1875 roku odkupili go Brytyjczycy. Mimo to w Prusach nie zapomniano o budowli – w końcu XIX wieku pamięć o światowej potędze przodków stała się inspiracją dla podjęcia wypraw do pierwej kolonii – w 1886 i w 1912 roku zorganizowano ekspedycje, których celem było zebranie pamiątek po pruskiej obecności na Złotym Wybrzeżu – przywiezione stamtąd działa i stare armaty były przechowywane w berlińskim arsenale, jednak nie dotrwały do dzisiejszych czasów – prawdopodobnie przetopiono je podczas którejś z wojen światowych.
Rysunek z 1884 roku: ruiny Fortu; źródło: wikipedia.org | Fort współcześnie – fragment ruin z widoczną cegłą pruską; fot. KB |
W 1956 roku rząd brytyjski przekazał fort Ghanie, wraz z władzą nad tym terytorium. Fort Friedrichsburg został wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO w 1979 roku. Do dziś umocnienia zachowały się tylko częściowo – bastion południowy i zachodni oraz dom komendanta są w dobrym stanie.
Droga do Friedrichsburga
Wiedza o tak ciekawej historii człowieka, którego biografia nadawałaby się na niezwykły scenariusz filmu przygodowego, spowodowała, że myśli uczestników naszej ghańskiej ekspedycji tęskniły za miejscem – symbolem: Princess Town. Najważniejszym naszym celem była pomoc dzieciom Afryki, poszukiwanie poprzez polskich misjonarzy tych najbardziej potrzebujących. Bardzo się ucieszyłem, gdy mój serdeczny kompan podróży, człowiek o podróżniczym sercu zaczął planować, by nasza misja dotarła do Princess Town. Wiedziałem, że Paweł potrafi osiągać cele, więc było nas już dwóch w myśleniu o tym samym punkcie na mapie.
Z każdym dniem bardziej napawałem się nadzieją, bo okazywało się, że podobnie tęskniących uczestników wyprawy jest więcej. Cała nasza czwórka chciała zobaczyć to symboliczne miejsce. Nie była to dla nas zwykła turystyka, nie wiedzieliśmy czy miejsce jest ładne, czy brzydkie, atrakcyjne turystycznie, czy nie. Dla nas chyba najważniejszy był wymiar głębszy, wręcz duchowy dotarcia na ten fragment wybrzeża. Znalezienie w Ghanie miejsca, którego historia została stworzona przez ludzi dobrze znających Polskę nie jest czymś częstym.
Zmierzaliśmy na południe drogami bitymi, w niedoskonałym stanie technicznym. Było już „mocno popołudniowo”, więc obawialiśmy się, czy zdążymy znaleźć poszukiwany przez nas fort. Droga była coraz gorsza i jechało się coraz bardziej „podskakująco”, ale nasz ojciec-misjonarz uspokajał, że to normalna, afrykańska droga. Przemierzaliśmy obszar o dość bujnej roślinności. Minęliśmy kilka wiosek budowanych w odmiennym stylu niż na północy. Bazując na niewielkiej popularności fortu w przewodnikach oraz dotychczasowych obserwacjach innych tego rodzaju obiektów obawiałem się, czy dawny fort nie jest dziś już tylko trwałą ruiną… Ubogo wyglądająca okolica uprawdopodobniała moje obawy. Po dotarciu wreszcie do Princess Town, biednej osady z pozostałościami kilku budynków kolonialnych, znaleźliśmy funkcjonujący kościół katolicki usytuowany u podnóża wzgórza, na którego zboczach widoczny był zarys jakiejś budowli zasłoniętej dość bujną zielenią. Drogę na wzniesienie trudno było wzrokowo odnaleźć. Zapytaliśmy młodego człowieka jak tam trafić. Byliśmy mile zaskoczeni, że Afrykańczyk o imieniu Matthew, okazał się lokalnym przewodnikiem. Pozostawiliśmy samochód i powoli szliśmy traktem mało przypominającym drogę. Było to klepisko z wyżłobieniami rozdzielające zadrzewienia i zakrzewienia.
Po kilkuset metrach, wśród bananowców ukazały się naszym oczom fragmenty murów. Za murami widać było dziedziniec z uporządkowanym trawnikiem. Budowla na pewno nie była ruiną, intrygowała architekturą, przypominającą nieco zamki krzyżackie, ale mniej wyniosłą. Zaczęliśmy intensywnie fotografować to co widzieliśmy, czasu nie mieliśmy dużo. Euforia miejsca i otaczających nas widoków wzmagała się w każdym z nas. Byliśmy niesamowicie zaskoczeni urokiem miejsca.
Szczególnie zauroczeni byliśmy wejściem na ocalały bastion twierdzy. Był on właściwie rozległym tarasem widokowym, zbudowanym z jasnego kamienia. Tutaj dominował szum fal oceanu. W dole woda rozbijała się i tańczyła z kamienistym brzegiem. Z prawej strony rozpościerał się idylliczny horyzont zatoki morskiej z nadbrzeżnymi palmami. Piękna szeroka piaszczysta plaża kusiła swym egzotycznym spokojem. Tu się nikomu nie śpieszyło, a słońce powoli wędrowało do swego miejsca zachodu. Miejsce, które było dla mnie do tej pory symbolicznym punktem, mimo że na afrykańskiej mapie sposób niesamowity przenosiło mnie do wielu zakątków, które znam w naszym kraju. Teraz ten punkt stał się dla mnie jeszcze symbolem piękna Ghany. Stary, 330-letni fort na skale, otoczony egzotyczną zielenią, z szumiącymi falami u podnóża, z daleko roztaczającymi się dwoma zatokami i piaszczystymi plażami pod palmami… Czy można sobie wyobrazić coś piękniejszego? A do tego wybudowany przez Niemca bardzo dobrze znającego kiedyś Polskę i Polaków.
Przybyliśmy w to miejsce na chwilę i już zaczęliśmy za tym miejscem tęsknić, bo mieliśmy wracać do hoteliku, w którym zarezerwowaliśmy nocleg. Z żalu i nostalgii, wybudził nas euforycznie Mariusz – A może tu przenocujemy? Okazało się, że miejsce jest również dumnie brzmiącym hotelem, a nasz ojciec-misjonarz doskonale czuł naszą duchowość. Odpowiedzieliśmy chórem z Pawłem i Robertem z uśmiechem – TAK! Nawet nie interesowały nas warunki bytowe, które obejrzeliśmy po tym jak podjęliśmy decyzję. Łóżka z materacem i moskitierą, woda na korytarzu, toaleta kiedyś będącą prawdziwą toaletą, zupełnie nam wystarczały. Uspokojeni, rozpoczęliśmy dokładniejsze zwiedzanie fortu i okolicy. Rozbiegliśmy się po zakamarkach budowli, która trochę przypominała mi zamek w Olsztynie lub w Lidzbarku Warmińskim.
Rozbawiała mnie informacja naszego przewodnika, że nie wiadomo dlaczego architektura tego fortu jest odmienna niż inne forty budowane na Złotym Wybrzeżu. Z dużą radością wyjaśniałem przewodnikowi dlaczego… Powoli w naszych opowiadaniach bardzo zbliżaliśmy się mentalnie do Matthew, aż w pewnym momencie zaczęliśmy go nazywać serdecznie, po swojemu – Mateusz. Starałem się dotrzeć w każdy zakamarek obiektu, uchwycić surowość murów i urok towarzyszącej całej budowli zieleni. Przeszkadzał mi jedynie jeden element towarzyszący – konstrukcja współczesnej wierzy telefonicznej na forcie. Kiedyś walorem miejsca była jego strategiczna lokalizacja, dająca możliwość kontrolowania rozległej przestrzeni, dziś z tego samego powodu jest idealną lokalizacją na nadajnik sieci komórkowej…
Postanowiliśmy zejść z fortecznego wzgórza i zobaczyć życie wioski nad plażą. Mogliśmy w ten sposób dotknąć życia codziennego ludzi. Dzieci na plaży jak zawsze szybko nas otoczyły i z uśmiechem towarzyszyły naszym zajęciom fotograficznym. Dla nich to my byliśmy egzotyką. Najbardziej byłem zaskoczony amatorskim zespołem małych „bębniarzy”. Kilkuletnie dzieci na skleconych przez siebie bębenkach, w formie zabawy prowadziły koncert. Każde z nich jednak doskonale wiedziało, jaki rytm wkomponowujący się w całość koncertu, musi rytmicznie prowadzić i jak w bęben uderzać.
Życie codzienne mieszkańców było bardzo skromne, wręcz ubogie. Widać było, że rybactwo było ważnym źródłem ich utrzymania. Tym się żywili i z tego żyli. Bezpośrednio z plaży fort również pięknie się prezentował w promieniach zachodzącego słońca. Jedyne, co mi przeszkadzało w moich fotografiach, to góra śmieci u jego podnóża. Idąc dalej plażą, towarzysząc oceanicznym falom, zachwyciłem się chyba najpiękniejszym miejscem cmentarnym, jakie widziałem. Fragment plaży był cmentarzem, a cmentarz był plażą. Prawdopodobnie groby pamiętały czasy kolonialne. Nie było widać miejsc świeżego pochówku. Chyba nie wszystkie groby się zachowały. Rzadko porozmieszczane, murowane krypty były zasypane plażowym piaskiem, a krzyże nie wszędzie towarzyszyły grobom. Piękne miejsce wiecznego pożegnania z zachodzącym słońcem, z szumem fal pod palmami…
Wieczór spędziliśmy najpierw spacerując po miasteczku, a potem w forcie, na kolacji przygotowanej przez zarządcę fortu, na tarasie fortecznym. Wieczornym daniem były oczywiście ryby. Sposób przygotowania i przyrządzenia dania był inny niż potraw dotąd przez nas w Ghanie konsumowanych. Kolacja bardzo nam smakowała. Może walorów smakowych dodawała nam szeroka polsko-ghańska dyskusja z Mateuszem i starszym zarządcą hotelowego fortu.
Był czas na opowiedzenie skąd przybywamy i dlaczego tyle wiemy o dawnym Friedrichsburgu. Wyjaśniliśmy dlaczego architektura przypomina trochę budowle z naszego regionu Europy i rozstrzygnęliśmy zagadkę sprowadzania kamienia do budowy fortu. Rzeczywiście znaleźliśmy fragmenty „cegły pruskiej” wbudowanej w konstrukcje fortu. Nie było zupełnie możliwości produkcji tego budulca 300 lat temu na Złotym Wybrzeżu. Do tej pory Mateusz opowiadał odwiedzającym turystom tylko o niemieckich korzeniach fortyfikacji. W niemieckim albumie o historii obiektu wskazaliśmy na mapie Polskę i miasta z którymi związany był Otto Friedrich von der Groeben – Lidzbark Warmiński, Reszel, Kwidzyń. Nasz przewodnik obiecał że nie zapomni, że Groeben był oczywiście zasłużonym dla Prus i Brandenburgii Niemcem, ale urodzonym w Polsce w rodzinie związanej zarówno z Polską, jak i z Niemcami, zainspirowanym do swojej drogi życia przez pułkownika polskiego, który nie tylko umarł jako polski generał, ale i jest pochowany w Polsce.
Noc we Friedrichsburgu nie była bardzo uciążliwa. Wiatr z oceanu nie tylko nieco schładzał i utrudniał życie moskitom, ale i szumem swym sennie uspokajał. Siedząc na kamiennym murze fortyfikacji spowitej ciemnością nocy, można było się przenieść w czasie i wyobrazić sobie jak wyglądało tu życie 300 lat temu. Miejsce miało swoją magię i wyjątkową urokliwość. Komfortu materialnego w wypoczynku nie było, ale niewątpliwie był pewien komfort duchowy, tym bardziej, że towarzyszyła nam w naszej ekspedycji misyjna opieka duchowa.
Poranek miał być dla mnie momentem na dobre światło do zdjęć. Nie spałem więc długo, bo chciałem się udać na fotograficzne łowy. Rano po wyjrzeniu przez okno przypomniałem sobie, że jesteśmy trochę w innej strefie klimatycznej, różniącej się od klimatu Ghany północnej. Mimo to, obudziłem Roberta i razem z Mateuszem udaliśmy w gęstej mgle na drugą zatokę, po wschodniej stronie. Powoli schodziliśmy z zarośniętego wzgórza, tym razem nad brzeg z dominacją dużych bloków skalnych. Dopiero w oddali było widać piaszczystą plażę z wykopanymi gdzieniegdzie niewielkim dziurami – pozostałość po porannych poszukiwaczach krabów. Innym poławiaczem owoców morza był stojący na skale lokalny wędkarz. Nie miał wędki, a jedynie sznurek kończący się haczykiem z przynętą. Rzucał swój zestaw w morskie fale i cierpliwie wyczekiwał wyniku kuszenia oceanicznych ryb. Największym zaskoczeniem miejsca naszej porannej kąpieli na piaszczystej plaży był nieużytkowany piękny dom z blachodachówką w stylu europejskim, niespotykaną w Ghanie. Była to urocza posesja, jak dowiedzieliśmy się od Mateusza, prywatna, ale zupełnie opuszczona. Dlaczego ktoś nie użytkował pięknie zlokalizowanego budynku pod palmami, na piaszczystej plaży, w towarzystwie skał? Pozostało to dla nas tajemnicą. O takim miejscu do zamieszkania można pomarzyć. Udaliśmy się z powrotem do fortu. Zamówione zeszłego wieczoru śniadanie było w „princess-owskim” stylu. Była to po prostu duża bułka z małą wkładką. Nam to zupełnie wystarczyło. Tu żyliśmy czymś innym.
Powoli żegnaliśmy się z Friedrichsburgiem. Zrobiliśmy wspólną sesję pamiątkowych zdjęć miejsca, które nas szczególnie połączyło. Nasza czwórka z Polski – misjonarz, nauczyciel i dwóch przedsiębiorców – była metaforyczną ilustracją potrzeb tego miejsca: nieustającej opieki Opatrzności, edukacji dzieci i dorosłych oraz podwojonej inicjatywy gospodarczej, stwarzającej szansę na lepszą codzienność. Długo dyskutowaliśmy w drodze powrotnej jak możemy pomóc. Niewątpliwie będziemy chcieli pomagać, poprzez placówki Kościoła, przede wszystkim szkole w Princess Town. Robert, swoim zainteresowaniem problemami lokalnej szkoły i entuzjazmem w niesieniu pomocy, jeszcze bardziej mnie mobilizował do myślenia, że kiedyś trzeba do tego miejsca wrócić. Zastanawialiśmy się również, jak uaktywnić ruch turystyczny w miejscu o bardzo ciekawej historii dla wielu mieszkańców Europy. Rozwój turystyki to również praca i szansa dla biednej ludności. Warunki są tu doskonałe, ale wciąż niewykorzystane pozostają możliwości i potencjał. Może będzie szansa by to zmienić.
Miejsce jest wspaniałym symbolem i pomysłem na rozwijanie współpracy polsko-niemieckiej. Nasze kraje powinna połączyć wspólna pomoc, na przykład Ghanie. Realizacja projektów, w których możemy być sobie nawzajem potrzebni w imię wartości i idei wyższych, będzie przypominać, że 300 lat temu Polaków i Niemców wiele rzeczy łączyło, a nie tylko dzieliło. Zazwyczaj pamiętamy o naszej historii i współpracy w złym świetle. Wiele konfliktów i strasznych wojen doprowadziło do utrwalania wzajemnej nienawiści. Paradoksem natomiast jest fakt, że w wielu z nas płynie ta sam krew. Wielu Niemców ma polskie nazwiska i wielu Polaków nosi nazwiska niemieckie. Może pomoc temu „trzeciemu” pozwoli osiągać trwałe zrozumienie, wybaczenie i tworzyć nową relację współpracy Polski i Niemiec. Jesteśmy pokoleniem, które ma szansę zbliżyć nasze kraje i powinniśmy zrobić wszystko, by nasi następcy nie musieli wracać do złej historii. Czy może nas wszystkich połączyć Afryka? Odpowiedzmy sobie wspólnie na to pytanie.
Krzysztof Bucholski
29-03-2013
konsultacja historyczna:
Ilona Szymańska