Czarny świat na cynamonowej ziemi (cz. I)
Słysząc o świecie Afryki zazwyczaj wyobrażamy sobie kontynent pełen słońca z wnętrzem nieprzebytej dżungli, obszar otoczony upalnym klimatem i poprzeplatany zwierzęcym światem… Na pewno ta część świata taka jest, jednak każde miejsce na ziemi ma w sobie coś, do czego trzeba „zejść”, znaleźć na naszej osobistej mapie, a potem ostrożnie przemierzyć odkrywany szlak… Czasem uświadamiamy sobie, że właściwie to wszystko na tym świecie, w wymiarze geograficznym, zostało odkryte. Podobno są jednak miejsca na naszym globie, na których stopa ludzka jeszcze nie stanęła.
Niewątpliwie postrzegamy świat przez pryzmat siebie i znamy miejsca gdzie doświadczyliśmy własnej obecności. Mało kto jednak, zastanawia się, gdzie była jego sfera duchowa, dokąd dotarła i gdzie postawiła stopę jego własna dusza. Duszę możemy definiować w sposób wszelaki, w wierzeniach najistotniejsze jest, że jest cząstką nieśmiertelną, ale my określmy ją jako naszą najprawdziwszą tożsamość. Gdzie więc, przez życie dociera nasza sfera duchowa? Czy duch człowieka może być już za życia przeklęty? A może przekleństwo lub szczęście nosimy jako kontynuatorzy przodków?
Dotykając Afryki człowiekowi chyba łatwiej dotrzeć do prostych pytań, bo życie jest tu mniej skomplikowane. Rzeczywiście, po mojej obecności wiem, że ta część świata jest obfita duchem; bardziej tym dobrym. Pierwszy uśmiech afrykańskiego człowieka jest zazwyczaj wstępem do uśmiechu drugiego, trzeci gest nie musi być już uśmiechem tylko ukrytą wiarą, niekoniecznie dobrą. Gdzieś głębiej tli się tajemnica duchowa, która może być trudna do zrozumienia dla Europejczyka. Każdy chyba z nas, gdy dowiaduje się, że „szanująca się” okolica tubylców ma w swej społecznej hierarchii Wioskę Czarownic, jest tą informacją zaskoczony. Praktyka i zwyczaj nakazują ostrożność w takich sytuacjach znaną również w naszej kulturze.
Obserwacja życia duchowego północnej Ghany była wynikiem opowiadań naszych przyjaciół – misjonarzy, a właściwie naszych dyskusji o codzienności ich pracy. Uwagę szczególną zwracała ich troska o przyszłość swoich parafian w zmaganiu się z wierzeniami tradycyjnymi, których początek znika w historii dziejów tego kontynentu. Wierzenia animistyczne były tu od zawsze.
Afryka byłaby dobrym miejscem dla nawracania europejskich ateistów, bo tu nie ma spraw w których siły nadprzyrodzone nie utrudniają lub nie poprawiają warunków życia. Innych możliwości nie ma. Problemem misjonarzy jest fakt, że chrześcijaństwo nie traktuje sfery duchowości instrumentalnie, by coś „załatwić”. Wierzenia tradycyjne są inne, są praktyczne, a więc w opinii wielu bardziej potrzebne do życia.
Żonę, córkę można uzdrowić po stwierdzeniu nieuleczalności choroby przez lekarza. Można uzdrowić w sposób autentyczny, gdy stan zdrowia jest agonią. Jak można to zrobić? Szaman to wie. I skutecznie może uleczyć. Czy wiara chrześcijańska może w takich sytuacjach wygrać? Jak może uleczyć misjonarz? Nie może? To szaman jednak zna prawdziwą sferę ducha… Tylko jakiego…? Chrześcijanin wie, że zło również może czynić dobro, dobro zła – nie.
Z takim przygotowaniem szukaliśmy Wiosek Czarownic i ze szczególną uwagą przysłuchiwaliśmy się „czarnym świadectwom”. Zazwyczaj o takiej prozie życia Afrykańczyk opowiada z szerokim uśmiechem na ustach, jakby był bardzo rozbawiony. Może celem takiej reakcji jest zbagatelizowanie powagi naszej ciekawości? Zazwyczaj odwiedzaliśmy wioski o zadeklarowanych światopoglądach wiary katolickiej. Niezręczność pytania może być najlepiej spuentowana obróceniem sytuacji w żart.
Pamiętam jak jedna z informacji, którą otrzymaliśmy od misjonarzy dotyczyła zwrócenia uwagi na nie podnoszenie przypadkowych przedmiotów z drogi. Jakich? Na przykład dziwnie „opakowanego” jajka. Widzieliśmy kilka razy jajka, a właściwie skorupy, leżące na drodze. Wierzenia lokalne dają możliwość oddania niechcianych problemów. Problemy, może ich symboliczny początek, w sposób umowny zostają umieszczone w skorupie. Jajko musi wyglądać tak, by nie było jajkiem, bo wtedy może nikt go nie będzie chciał podnieść, a więc nie będzie chciał problemów zabrać na swoje plecy… Nie próbowaliśmy podnosić skorup jajka. Misjonarze utwierdzali nas w głębokim sensie tej decyzji.
Pewnego dnia odwiedzaliśmy zabudowania wioskowe w Bunduli. Wkraczając na główny placyk siedliska, uwagę naszą zwrócił duży, gliniany słup zlokalizowany centralnie, tak że nie sposób było go nie zauważyć. Słup był jakimś kominem z małym paleniskiem na dole. U góry wylot tego komina posiadał drobne otwory wylotowe, a sam szczyt był zakryty dnem do góry czymś, co przypominało miskę. Odwrócone dno miski było zalepione bliżej nieokreśloną masą, z dwoma krzyżowo złożonymi patykami, a szczyt „instalacji” zwieńczało białe jajko przebite jakimś dłutem. Rozbawieni formą „jajcarską”, od razu podeszliśmy do komina i zaczęliśmy pytać co to jest. Odpowiedział nam również rozbawiony śmiech mieszkańców i tłumaczy, że to „jajcarskie” nic… Próbowaliśmy dociekać, ale szczegóły były objęte jakimś tabu, temat rozbawiał, a my chcieliśmy poważnie porozmawiać… Zapytaliśmy tylko czy możemy dotknąć instalacji zwieńczonej „świętym jajem”. Otrzymaliśmy odpowiedź, że oczywiście tak… Nie ośmieliła nas ta odpowiedź. Jajo wyglądało tak, jakby było obrobione przez kury… Jeśli kury mają do swojego jaja taki stosunek, to czego dopiero może dotknąć człowiek? Używając polskich porównań, można powiedzieć, że uczestniczyliśmy w prezentacji „śmierdzącego jaja”. Co prawda nikt z nas owego jaja nie wąchał, ale wyglądało na śmierdzące. Z uśmiechem pożegnaliśmy uduchowionych farmerów, którzy zapewniali, że nic nam nie grozi…
Jadąc do Ghany, wewnętrznie jechaliśmy do miejsc zamieszkanych przez czarownice, odbieranych przez nas jako miejsca przeklęte. Takich też miejsc szukaliśmy, chociaż za tak przeklętych się nie uważaliśmy i takimi na pewno być nie chcieliśmy. Wiedzieliśmy, że będziemy blisko dwóch wiosek w okolicach Gushiegu i Yendi, gdzie można zobaczyć w kolorowym afrykańskim świecie czarną magię czarnych kobiet i, rzadziej, czarnych mężczyzn. Czarna miała być nie tylko skóra tych ludzi, ale czarna miała być też ich dusza.
W naszej kulturze i religii kolor czarny, mimo swej powagi, kojarzony jest z czymś negatywnym, niebezpiecznym. Noc jest czarna, czarny charakter, czarna ospa, czarna giełda, czarna owca, czarne podniebienie, czarna polewka, czarna praca, czarna koszula, czarne myśli, czarny okres, czarne przeczucia, czarna rozpacz, czarny humor i czarno jest jak… no właśnie lepiej nie kończyć. Wiedziałem, że muszę być ostrożny, niczego nie dotykać i uważać, by samemu nie być dotkniętym, bo siła dotyku może być bardzo głęboka i dotykać sfer nie do końca przez nas zrozumiałych. W Gushiegu sam kierunek na okolicę Wioski Czarownic wzbudzał moją podświadomą ostrożność.
Każda kobieta chce być potrzebna. Potrzebę możemy definiować w bardzo różny sposób. Potrzebny pragnie być również mężczyzna, ale jednak jest bardziej z natury samczym indywidualistą. Instynkty kobiety są czasami bezwzględne w swych pragnieniach, ale ta bezwzględność żeńskiej strony świata nie jest dla mnie czymś złym. Wynika z dobrych instynktów, na których opiera się cały sens ludzkiej egzystencji. Kobieta z natury jest matką, opiekunką dzieci, wnuków, mamką, nianią. W społeczności, gdzie mężczyzna posiada wiele żon, sytuacja kobiety jest trudniejsza. Musi odgrywać ważną rolę, nie tylko dla swojego męża i swoich dzieci, ale również chce być ważna i szanowana dla innych żon swojego męża i ich dzieci oraz dalszej rodziny. Sytuacja relacji rodzinnych i społecznych jest dużo bardziej skomplikowana. Wewnętrzna potrzeba bycia niezbędną może wywołać czasami odwrotny skutek. Kobieta silna, zauważana może być niewygodna. Jak można rozwiązać wtedy problem? Można pomalować ją wtedy na czarno…
Czas naszej wyprawy był bardzo napięty i na odwiedzenie Wioski… mieliśmy krótkie popołudnie. Szliśmy na skróty ścieżką przez sawannę, wydeptaną przez czarownice i ich bliskich. Sama ścieżka więc wydawała mi się już w pewien sposób czarna, mimo że wiodła po cynamonowym gruncie. Wkoło otoczeni byliśmy przez suche trawy pory suchej. W pewnym momencie dla mnie symbolikę ścieżki oddało samotnie stojące uschnięte drzewo doświadczające licznej obecności ptaków, o czym świadczyły wzory białych pasków i które wyglądało dość obrazowo na drodze do czarnego świata. Wkrótce ukazało się kolejne drzewo, tym razem z wielką, piękną koroną i owocami mango. Obok drzewa był dół, w którym gromadziła się nieprzezroczysta woda – naturalny zbiornik, w tym obszarze bezcenny. W oddali za drzewem zobaczyłem pierwszą kobietę z dużą miską na głowie. „Czarownica” – pomyślałem. Powoli zmierzaliśmy w kierunku siebie.
Była to starsza pani i nie wyglądała jak czarownica… Zwyczajowo położyłem rękę na piersi, uczyniłem nią szeroki gest, pochylając głowę i z uśmiechem pozdrowiłem zwyczajowo „Naaaaaaa….”. Pani skłoniła głowę i odpowiedziała również z uśmiechem i gestem ręki „Naaaaaaa….”. „Pewnie jakaś rodzina czarownicy, która pomaga” – pomyślałem. Przyśpieszyłem dalej kroku, bo moi towarzysze wyprawy byli już mocno dalej. Gdy dochodziłem do głównej drogi łączącej moją ścieżkę, widziałem już wyraźnie kształty zabudowań wioski. Byłem zaskoczony, że budowle były nawet w zupełnie niezłym stanie technicznym, jak na warunki afrykańskie. Dzikości miejsca bardziej dodawała stojąca przy drodze termitiera, która mnie przyciągnęła swoim urokiem, a którą mogłem wreszcie sfotografować, a nie tylko widzieć w czasie jazdy lokalnymi środkami lokomocji. Potem przyszedł czas na te „paskudne” czarownice, wierzące w jakieś kretyństwa, które jednak czasami rzeczywiście „stawały się ciałem”, no może nie wszystkie „paskudne”, bo czasami niesprawiedliwie oceniane, ale w każdej historii jest ziarno prawdy…
Wchodziłem w tę zabudowę i po lewej stronie oczom moim ukazało się siedlisko nietypowe, jak na tę część Ghany. Otynkowany ciąg połączonych pomieszczeń mieszkalnych z cegły, dość estetycznie pomalowany, zadaszony blaszanym dachem. Cały narożnik osady był zwartą zabudową: pomieszczenia gospodarcze, spichlerze i suszarnie były po stronie prawej od głównego wejścia. Wioska nie była wielka. Widać było w niej ingerencję z zewnątrz – administracji Państwa, a dla nas przede wszystkim, ingerencję naszych misjonarzy. Tu nie było czarów – tu było ofiarowane przez nich serce. Największym skarbem była studnia wodna z pompą. Coś takiego w Ghanie to nie zesłanie, to ogromny przywilej dający szansę, by normalnie żyć. W pierwszej chwili robiłem zdjęcia zabudowań wioski. Potem robiłem zdjęcia grupie, grupie kobiet – czarownic.
Miały tylko siebie, czasami towarzyszyły im dzieci. Czarownice były zajęte, o dziwo, edukacją… Na budynku wisiała prosta tablica z symbolami liter w języku angielskim. Mężczyzna – nauczyciel przemawiał, wskazując na czarną płaszczyznę, do siedzących pań w starszym wieku. Uwagę moją zwracały również kobiety młodsze, bo takie też były, zazwyczaj z przytulonym dzieckiem na plecach. Była to lekcja angielskiego, języka urzędowego kraju naszego pobytu.
Na początku do głowy by mi nie przyszło, aby próbować obserwować ich duchowe wnętrze. Twarz człowieka jest jednak najlepszym obrazem duszy. Oczywiście nie pokazuje wszystkiego, ale widać dużo. Trudno mi było powiedzieć, dlaczego zauważyłem to dopiero w Afryce. Może odmienność kulturowa i rasowa stworzyła pewien dystans, który ułatwia obserwację, może wręcz jest niezbędny do patrzenia w sposób prawdziwy?
Codzienność nie ułatwia obserwacji, bagaż doświadczeń zmienia obraz przez nas widziany. Naiwnym byłoby twierdzenie, że nic się nie zmienia, że nie zmienia się też człowiek. Wszystko się zmienia, ale bazując na zapamiętanym doświadczeniu i obserwacji, wyciągamy często mylne wnioski typu: „bo ja już ją, czy jego znam”. Świeże spojrzenie z zewnątrz jest nie tylko niezwykłą obserwacją dla obserwującego, ale i obserwowanego. W ten sposób zobaczyłem twarze kobiet w Afryce. Zaczęło się od czarownic, od anonimowej masy złych i demonicznych. W powszechnej świadomości zjawiska, wszystkie były napiętnowane i wygnane, pozbawione praw do normalnego życia. Wszystkie miały jeden odstraszający szyld – Wioska Czarownic, zakazujący patrzenia na nie jako indywidualne jednostki, człowieka czującego i mającego taką samą wrażliwość jak wszyscy.
Oczywiście, jak wszędzie, znajdzie się w wiosce Czarownic coś czarnego, ale to niczego nie zmienia w mojej obserwacji. Twarze kobiet mówiły. Najpierw, uprzednio nastawiony, nie chciałem wierzyć w mowę twarzy w zbliżeniach. Najpierw były to zbliżenia fotograficzne, potem zbliżenia słowa i…. Następowała przerwa w rysowanym we mnie obrazie. Przerwa doprowadzała do zmiany: z obojętności i lekceważenia, do skupiania się na każdym detalu i patrzeniu głęboko, jak tylko głęboko można było wniknąć.
To były bardzo nieszczęśliwe kobiety. Nawet, jeśli coś je kiedyś opętało, to wyrządziło im zło i zostały z tym same. Nie było wśród tych kobiet uśmiechu. Miały smutne oczy, wpatrzone gdzieś daleko, daleko wnętrzem, bo fizycznie ich głowy były zazwyczaj pochylone i widziały cynamonową ziemię, która cynamonem jednak nie była. W pewnym momencie, po studiowaniu i fotografowaniu twarzy tych kobiet, przestałem się czuć jak w Wiosce Czarownic. Zacząłem się zastanawiać, gdzie ja jestem? To był OŚRODEK KOBIET NIECHCIANYCH. Po pytaniach jak tu trafiły każda opowiadała o swoim nieszczęściu. Nie robiły z tego tajemnicy, wydawały się dotknięte pytaniem i robiły wrażenie mówiących prawdę. Wystarczyło czasami podejrzenie, nieprzemyślane słowo, a nawet sen, na który nie ma się wpływu, by dostarczyć pretekstu do oświadczenia, że „oto przestajesz być potrzebna”. Oczywiście pozostaje postawić pytanie – czy mówiły prawdę? Doświadczenie naszych przyjaciół misjonarzy mówi, że w przeważającej części tak rzeczywiście jest. Czasami wyjątek jedynie potwierdzi tę regułę.
Czarownica jest kimś, kto nie potrzebuje pomocy, to do czarownicy, według wierzeń, przychodzi się po pomoc. Tu było zupełnie inaczej. Wychodziłem z pierwszej czarnej wioski nieco odmieniony. Ciekawości mojej obserwacji dodaje fakt, że dzień wcześniej „brałem pod lupę” i fotografowałem kobiety w „naszej” parafii w Bonbomnayili. To również była ciekawa obserwacja, tylko teraz zastanawiałem się, czym te twarze kobiet się różnią… Kobiety w kościele miały uśmiech na twarzy i uśmiech w oczach, a przynajmniej więcej uśmiechu. Nie patrzyły smutno i nie spuszczały głowy tak często na cynamonową ziemię, która dla nich, bardziej przypominała aromatyczny cynamon…
Krzysztof Bucholski
26-02-2013