Dwa kolory Etiopii.
Etiopia to kraj przyciągający swoją różnorodnością krajobrazów, klimatów i kultur. Najbardziej dzikie plemiona na świecie nie znajdują się bardzo daleko od Starego Kontynentu. Z naszej perspektywy można powiedzieć wręcz że najdzikszy nie znaczy najdalszy. Dla mnie ten kraj będzie obrazem dwóch przeciwnych, różnych kolorów. Kolor czarny i kolor biały to kolory ras i kolory sfery duchowej. Paradoksem obserwacji jest to że nie zawsze białe nie jest czarne a czarne czasem jest białe.
W Etiopii na północy dominują nacje o jaśniejszej karnacji i europejskich rysach oraz przeważa chrześcijaństwo. Na południu przewaga jest zdecydowana czarnych ras oraz tamtejszych religii tradycyjnych. Północ to obszary bardziej rozwinięte cywilizacyjnie i kulturowo gdzie wręcz narodowym kolorem ubioru jest kolor biały, długie nakrycia ciała ze względu na niskie temperatury w nocy oraz południe gdzie ze względów cywilizacyjnych i praktycznych oraz pogodowych mało kto na biało się nie ubiera. Etiopia to kraj, który nie miał przeszłości kolonialnej poza okupacją włoską w okresie II Wojny Światowej. Stolica tego kraju, Addis Abeba znajduje się na wysokości 2.400 m.n.p.m. Samolot lądując ma więc krótszą drogę obniżania a temperatury nocą są zbliżone do temperatur europejskich a nawet niższe. W nocy może być naprawdę zimno. Jedyną niedogodnością dla ludzi nizin jest przyzwyczajenie się do rozrzedzonego powietrza na tej wysokości. Podróżowaliśmy do tego kraju chcąc zobaczyć dziką kulturę południa, plemiona Karo, Mursi, Hamerów żyjących na obszarze oddzielonym wysokimi górami. Zmierzaliśmy do ostatnich dzikich plemion Czarnego Lądu gdzie cywilizacja dla tych ludzi była wciąż pojęciem nowym. Czy rzeczywiście tak jest? Postaram się w moim foto-felietonie nad tym głęboko zastanowić.
Dla mnie Etiopia jako cel miała również inny wymiar. Wiele lat temu czytając o historii kościoła chrześcijańskiego i będąc wychowany w szacunku kultu religijnego dla Trzech Archaniołów – Michała, Rafała i Gabryela natknąłem się na czwartego Archanioła – Uriela, który był do 745 roku uznawany również przez Rzym i czczony 15 lipca. Uriel, którego imię znaczy „Światło Boga”, jest wciąż uznawany przez judaistów, kościół anglikański a także przez ortodoksyjny kościół koptyjski w Etiopii. W etiopskiej Księdze Henocha jest aniołem “sprawującym władzę nad gromem i trwogą”. Żydzi wciąż modlą się przed snem słowami modlitwy „Winni Pana, Boga Izraela, niech Michał stanie po mojej prawicy, Gabriel po lewicy, Uriel przede mną, Rafael za mną, a ponad głową przebywa obecność Boga”. Byłem ciekawy czy uda mi się znaleźć wyznawców tego archanioła ale na wiele nie liczyłem ponieważ chrześcijanie dominują na północy a my zaplanowaną podróż mieliśmy na południe. Jest to kraj wielu skrajności. Stolica jest miastem dosyć zurbanizowanym, z wysoką zabudową ale mało jest tam budynków o poprawnym stanie technicznym. Na ulicach zauważyć łatwo mnóstwo postradzieckich samochodów marki Łada które są zazwyczaj taksówkami.
Ludzie tutaj mają jaśniejszą karnację skóry a kobiety etiopskie słynną ze swojej urody na całym świecie. Spacer ulicami stolicy tę opinię potwierdzał podobnie jak lot etiopskimi liniami lotniczymi z obsługą stewardess. Restauracje przypominały bardziej kulturę europejską i arabską. Najbardziej w naszych posiłkach zapamiętaliśmy wszechobecną „indżerę” czyli kwaśny placek jadany do każdego posiłku podobnie jak nasz chleb czy ziemniaki. Na początku smakował ciekawie, intrygująco, podawany w wielu kompozycjach smakowych, zazwyczaj na ostro a potem sam kwaśny zapach już nie zachęcał do spożywania przez europejski żołądek. Inną, odmienną niespodzianką była kawa. Po pobycie w Ugandzie gdzie rozpuszczalną kawę się pije nie z wodą ale z tłustym mlekiem byliśmy ostrożni przy porannym stawianiu się na nogi filiżanką „małej czarnej”. I tu spotkało nas miłe zaskoczenie. Do tej pory wszystkim powtarzam – etiopska kawa jest najlepsza na świecie! Mało kto wie że to Etiopia jest kolebką kawy! Proces parzenia czarnych ziaren to ceremonia prowadzona przez specjalnie przygotowaną do tego osobę płci żeńskiej, w specjalnie wyznaczonym miejscu. Zamawiając kawę ogląda się proces parzenia nad paleniskiem w specjalnych ceramicznych naczyniach. Gotowy napój podawany jest w małych, białych filiżankach ceramicznych bez uszek.
Uczestnicy „kawopicia” siadają w koło na małych stołeczkach a filiżanki stawiane są na niewielkim stoliczku. Tworzy to atmosferę kameralności i skupienia nad czymś małym ale niezwykle wyjątkowym. Dolewanie mleka byłoby uznane za profanację nie tylko napoju ale i parzenia kawy. Kawę pija się tylko do godziny 16.00, po tym czasie kobieta serwisująca punkt kawowy zamyka swój „przytulnie pachnący kącik”. Mimo że w Europie preferuję kawę białą, tam zachwycałem się smakiem prawdziwej kawy a więc czarnej. Niezapomniany smak Etiopii – czarna kawa! Ruszyliśmy po zapoznaniu się ze stolicą, do Arba Minch, do regionu Gamo Gofa. Arba Minch jest miastem leżącym na jeziorami Abaya i Chamo. Dalej na południe obszar bardziej pustynnieje i średnie temperatury są znacznie wyższe. Po spotkaniu się z naszym przewodnikiem, świadczącym komercyjne usługi obwożenia grup zorganizowanych do dzikich plemion czekaliśmy na nowe oblicze Czarnego Lądu. Wiedzieliśmy że musimy przejechać kilkaset kilometrów i zapytaliśmy jak długo będziemy jechać do celu naszej podróży, uzyskaliśmy odpowiedź że wszystko zależy ile będzie krów na drodze. Obróciliśmy to w żart bowiem wiedzieliśmy że będziemy jechać drogami asfaltowymi. Potem się okazało że to nie był żart.
Drogi służyły nie tylko do poruszania się samochodów ale wykorzystywane były i jako główne arterie pędzania dużych stad krów na pastwiska. To od intensywności przepędzanych stad zależał czas podróży w południowej Etiopii. Klimat stawał się powoli co raz gorętszy, słońce było stale nie tylko wszechobecne ale i nawet w nocy pozostawiało po sobie rozgrzany ślad. Powoli wjeżdżaliśmy w obszar popularny turystycznie, popularny przejazdem ale nie stałym pobytem. Na drogach dość często widziało się białe samochody terenowe czarnym kierowcą i z białymi pasażerami. Krajobraz był intensywnie górzysty a uwagę naszą zwracały tarasy na zboczach gór wykorzystywane na cele rolnicze. Czyniono tak z terenem by w czasie opadów zatrzymać jak najwięcej wody oraz ułatwić pracę na wypłaszczonych w ten sposób powierzchniach terenu. Przy każdym postoju byliśmy oblegani przez masę dzieciaków, które starały się za wszelką cenę wyżebrać od nas jakikolwiek pieniądz. Biały samochód oznaczał białego turystę. Biały turysta oznaczał pieniądze.
Zazwyczaj most nad płytką rzeką to skupisko ludzi, a szczególnie dzieci. Woda tutaj była skarbem. Po wjechaniu na ogromny płaskowyż między szczytami górskimi mieliśmy okazję obserwować trąby powietrzne. Różnica temperatur ścierających się mas powietrza, zimnego opadającego ze szczytów oraz gorącego z nagrzanej powierzchni pustynnej płaskowyżu powodowała widowisko godne afrykańskiej sztuki przyrody. Powoli poznawaliśmy zmienność Etiopii, nasz przewodnik o imieniu Tsechaj nie tylko nam pomagał w odkrywaniu tego obszaru Czarnego Lądu ale i w poznawaniu mentalności ludzkiej. Był człowiekiem z północy o odmiennej kulturze, bliższej Europejczykom a potem się okazało że był jeszcze bardziej nam bliższy bo również był naszym rówieśnikiem. Mentalność ludzi była w tym kraju różna, tak jak różny był kolor skóry Etiopczyków oraz ich rysy twarzy. W końcu dotarliśmy do obszarów z dominacją czarnych ras gdzie czuło się odmienność kultury, kultury innej niż w środkowej i północnej części kraju.
Ludzie tu bardziej wyróżniali się plemienną fryzurą, biżuterią i ubiorem. Było więcej egzotyki, odmienności i czuło się że oddaliliśmy się od Europy odległością i kulturą. Jedynie namolność w wyłudzaniu pieniędzy była straszliwie męcząca. Trudno było zrobić zdjęcie bez żądania za to miejscowej waluty. Często to komercyjne nastawienie ludzi kazało nam zapominać że przyjechaliśmy tu zobaczyć dziką Afrykę. Często sam czułem się jakbym był zmuszany do robienia
zdjęć „zakopiańskich misiom” a ja tu przyjechałem by poznać coś naturalnego, coś nie sterowanego pieniądzem. No cóż, ale kto ich tego nauczył? Niewątpliwie komercji nauczyli się „czarni” od „białych”. Po odwiedzeniu targowiska i zrobieniu zakupów między innymi w kawowe łupiny które stanowiły podstawowy surowiec do parzenia napoju we wioskach Hamerów. Powoli witał nas afrykański zmierzch i poznawaliśmy okolicę która mieliśmy poznać nieco lepiej. Grupy Hamerów z karabinami nie były czymś rzadkim.
Broń była ich prawem do wolnego życia. Byliśmy na początku zaskoczeniem dla naszego przewodnika bowiem mieliśmy życzenie nocować w warunkach hamerskiej zagrody. Biali, którzy nie szukali komfortu i wygody? To my raptem byliśmy czymś bardzo egzotycznym. Nocowaliśmy dwie noce w zagrodzie gdzie wódz wyraził na to zgodę. Mogliśmy poznać jego rodzinę i codzienność Etiopii południowej. Szczególnie byliśmy zaskoczeni porankiem. Noc na materacach też była ciekawa bo zawitały do nas bez uprzedzenia mrówki… Po prostu przeszły po naszych nogach i poszły sobie dalej. Poranek był natomiast pod znakiem kozy, niestety która stanowiła prezent gospodarza. Zgodnie ze zwyczajem najstarszy z nas miał kozę zarżnąć tak byśmy mogli wspólnie ze wszystkimi nią się pożywić. To było zadnie poza naszym zasięgiem.
Skończyło się grupową asystą w czynnościach pożegnania kozy z życiem. W ten sposób wiedzieliśmy że uda się nam również zjeść nasz prezent. Inną ciekawą prezentacją była skóra wodza. Całe ciało było usiane drobnymi nacięciami. Dowiedzieliśmy się że to pozostałość po wojnie z Erytreą, której nasz prezenter uczestniczył. Każde nacięcie podobno było śladem po zabiciu żołnierza wrogiej armii.
Bardziej pokojowe było picie hamerskiej kawy. Był to mocno lurowaty napój, który był parzony przez żonę i córkę wodza. Wszyscy pili kawę z jednego naczynia, dużej miski. Ten sposób picia kawy był ceremonią wyrażenia pokoju i radości z obecności gości. Nawet wódz jako hierarcha lokalnej wiary wymówił słowa modlitwy wraz sąsiadem mu towarzyszącym. Modlitwa wyrażała wolę opieki żyjących i duchów przodków nad naszą podróżą.
Kobiety z roznegliżowanymi piersiami nie były czymś co nas wstrząsało, w odróżnieniu od drugiej strony ich ciała – śladów po biczowaniu, który stanowił rytuał dojrzałości kobiet.
Wiele o tym słyszeliśmy i mieliśmy okazję zobaczyć jak ból i krew na plecach może stanowić powód do dumy. Ceremonia biczowania była wręcz święta w obyczaju Hamerów. Co pewien czas, nawet co tydzień odbywały się uroczystości inicjacji mężczyzn. Dojrzałość uzyskiwali młodzieńcy, którzy potrafili przeskakiwać po grzbietach ok. 7 krów bez upadnięcia na ziemię. Tylko w ten sposób mogli wejść w świat męskości. Każda dziewczyna i kobieta marzyła by przez takiego mężczyznę być publicznie uderzona biczem. Od młodych lat każda kobieta chciała być w ten sposób pożądana. Ilość blizn na plecach stanowił o jej nie tylko fizycznej ale i psychicznej atrakcyjności, świadczył o odwadze i umiejętności znoszenia cierpienia. Co na to nasze kobiety w Polsce? Odpowiedź jest mi już znana.W następnych dniach ruszyliśmy w poszukiwaniu plemion Karo, które słynęły z ciekawej dekoracji ciała białym kolorem. Dolina Omo robiła wrażenie ale wrażeń nie robiła już turystyczna mistyfikacja. Niewątpliwie dekoracja ciała, szczególnie twarzy pięknymi wzorami w białym kolorze była nie tylko ciekawa ale kojarzyła się z wieloma popularnymi zdjęciami i filmami telewizyjnymi o Afryce, które widziałem wcześniej.
Jednak znowu podejście komercyjne do każdego ruchu ręką z aparatem czy kamerą doprowadzało nas do niechęci w wykonywaniu jakichkolwiek zdjęć. Nasza niechęć wzbudzała jeszcze większą namolność. Takie zachowanie w nas wzbudzało dzikie emocje. Komercja europejska była na zewnątrz a dzika atmosfera była w nas. I tak było w całej Etiopii, szczególnie w jej południowej części. Podobne doświadczenia zdobyliśmy w plemieniu Geleb, gdzie w pobliżu dokonaliśmy z Robertem symbolicznej kąpieli w rzece Omo razem z… krokodylami. Oczywiście w lokalnym kąpielisku ze względu na ciągły hałas związany również z ruchem łodzi szansa na spotkanie była prawie żadna ale świadomość „krokodylej” rzeki pozostawała.
Temperatury w dolinie Omo są bardzo wysokie i kąpiel chociaż na chwilę dawała nam ulgę. Miłym dla mnie symbolem stało się wykrzykiwanie obok kąpiących się dzieciaków gdy próbowałem wypłynąć odrobinę dalej, tak bym mógł zanurzyć się cały. Towarzyszyły nam również dużych rozmiarów ryby których muśnięcie czułem kilka razy na moich nogach. Woda w tej części świata to zawsze szansa dla życia. W wiosce plemienia Geleb znowu mogliśmy fotografować równo ustawione „zakopiańskie misie” i dopiero ustalenie stawki z góry za całość wizyty doprowadziła do rozluźnienia a nawet bardzo ciekawego występu śpiewno-tanecznego. Tańczyły kobiety, mężczyźni wypasali w tym czasie bydło i kozy w terenie bardzo suchym.
Po negocjacji stawek za zdjęcia mogliśmy przez chwilę ulec afrykańskiej atmosferze i potańczyć w słońcu i wietrze w towarzystwie kobiet z piórkiem w dolnej wardze. Co kraj to obyczaj.Nasz finał w poszukiwaniu dzikich plemion maiły stanowić plemiona Mursi znane ze szczególnej biżuterii kobiet wprawiającej nie w zachwyt ale zazwyczaj w szokową dyskusję. Jak wyglądają kobiety Mursi? Wielu z nas zna popularny w wielu mediach obraz kobiety z rozciętą i rozciągniętą wargą dolną ust do
takich rozmiarów by włożyć w nią dekoracyjny krążek o średnicy nawet ok. 12 cm. Takie same dekoracje noszą również w uszach. Tak, wyglądają kobiety Mursi. Rzeczywiście tutejsza płeć piękna nie słynie z urody więc dawno, dawno temu ktoś wpadł na pomysł by pomóc naturze… Kobieta która zakłada gliniany krążek przy szczególnej okazji wygląda nazwijmy to ciekawie a na co dzień „dynda” jej na brodzie rozcięta i rozciągnięta warga jak francuskiemu buldogowi. Podobne „dyndanie” towarzyszy jej
na uszach. Może to właśnie codzienne „dyndanie” prowokuje mężczyzn? Trudno tego nie zauważyć. W ten sposób kobiety Mursi są znane na całym świecie i jeśli prowokują mężczyzn swoim zachowaniem, może dają szansę trwać swemu plemieniu. Trafiając do wioski mieliśmy nawet przyjemność poznać mówiącego dobrze po angielsku ambasadora Mursi przy Uni Europejskiej. Mężczyźni to bardzo wojowniczy lud, tam każdy mężczyzna posiada karabin. Oficjalnie do polowań a w powszechnej opinii w ten sposób podkreśla swoją pozycję w lokalnej społeczności i swoją męskość. Mursi nie słynną z gościnności. Pieniądz jest dla nich najważniejszym argumentem przyjęcia gości z zagranicy. Nasz przewodnik opowiadał nam że dość często dochodzi do wielu „turystycznych” incydentów.
Mieli je tu również nasi powszechnie znani reportażyści z Polski. Nam szczęście dopisywało, niewątpliwie również doświadczenie Pawła przyczyniło się do zręcznych negocjacji obyczajowych. Karabiny były ale nie strzelały, nawet na wiwat gdy wyjeżdżaliśmy uśmiechnięci i pozdrawialiśmy się wzajemnie. Twarde negocjacje handlowe towarzyszyły nam również przy zakupie pamiątkowych krążków kobiet. Atmosfera handlowa i wizytacyjna bezpośrednio z kobietami i dziećmi była dość szorstka. Dopiero Robert znalazł sposób na dialog z dzieciakami. Miał szansę na kontakt z dziećmi Afryki.
Powoli kończyliśmy naszą wyprawę na południu Etiopii. Kończyła się też cała nasza misjonera. Zniechęceni komercyjnym nastawieniem tzw. dzikiej Afryki chcieliśmy po prostu dwa dni odpocząć przed wylotem do Polski w bazie turystycznej Tsehaja na górze gdzie panowały niższe temperatury. Tam miała być wyższa cywilizacja i bliskie nam chrześcijaństwo. Na północy znaleźliśmy więcej naturalności i duchowej bliskości i to było kolejnym zaskoczeniem naszej podróży. Jechaliśmy do bardziej białej Etiopii gdzie ludzie byli jaśniejszych karnacji i twarzach o europejskich rysach. Ubierali się często na biało i budynki były malowane na ten sam kolor.
Południe to dominacja religii lokalnych, brak placówek chrześcijańskich a północ to bardziej „jasna strona” zdominowana przez ortodoksyjny kościół koptyjski oraz z obecnością innych religii chrześcijańskich. Sami Koptowie często podkreślali że najbliżej im do Katolików. Po drodze mieliśmy również przystanek w mieście Jinka, które słynęło z tego że plac handlowy w centrum był również lotniskiem małych samolotów. Życie tutaj toczyło się inaczej. Bardziej przypominało życie świata cywilizowanego. Nie trzeba było tu płacić za robienie zdjęć ludziom. Może też dlatego czuło się tu z Etiopczykami bliższą więź a może wspólna wiara w tego samego Boga powodowała że bardzo łatwo nawiązywało się kontakt i czuło się serdeczność i gościnność. Kontakt zarówno z dziećmi jaki i ludźmi starszymi był bardzo ciepły mimo że domy były ubogie. Klimat był również inny, wyższe wysokości nad poziomem morza a w związku z tym wyższa wilgotność powodowały że okolica była bardzo zielona. Powoli docieraliśmy ponownie do Arba Minch do ośrodka Tsehaja o nazwie Dorze Lodge znajdującego się na górze o wysokości 2374 m.n.p.m. Różnica wysokości między pobliskim Arba Minch wynosi 1.200 m co czuliśmy po obniżającej się temperaturze jadąc samochodem z każdym metrem w górę. Zgodnie z zapowiedzią naszego przewodnika z którym blisko się zaprzyjaźniliśmy miejsce okazało się bajkowe. Widok ze szczytu góry był niezwykły.
Ogromna przestrzeń z wielkimi jeziorami Chamo i Abaya o dwóch różnych barwach wody tworzyła wspaniały widok Afryki który nastrajał bardzo kontemplacyjnie człowieka. Niezwykłości miejsca dodawała jeszcze historia tej okolicy. Ludność okolicznych wiosek na górze przywędrowała tu z północy kilkaset lat temu. Była to ludność w stu procentach chrześcijańska kościoła koptyjskiego. Dowiedzieliśmy się że mieszkamy na Górze Przymierza która zgodnie z wierzeniami była miejscem gdzie
miała swój przystanek Arka Noego. Niedaleko również znajdował się kościół koptyjski. Ludność okolicy była znana z tkactwa co stanowiło również cel podróży wielu turystów. Zgodnie z zaproszeniem gospodarza wybraliśmy domek na samej stromej skarpie. Od samego początku wiedziałem że będę spał na materacu na wysokiej krawędzi tarasu. Świt był bajkowym obrazem, którego nie zapomnę nigdy do końca życia. Tu człowiek zawierał wciąż przymierze z Bogiem w podziękowaniu za otrzymany świat. Rano rozpoczęliśmy znowu poszukiwania tego świata a właściwie jego dla nas najważniejszej części – losu dzieciaków w tutejszych wioskach. Mimo że szkoła była zamknięta ze względu na wakacje, dzieciaki zainteresowane białymi i informacją o poszukiwaniu ich licznie dotarły do szkoły. Ciągle mam w uszach śpiew kilkuletnich maluchów. Potem udaliśmy się do kościoła który był zamknięty ale mogliśmy wejść na dziedziniec kościelny. Każdy Kopt wchodził pod kościół nakryty białą szatą. Następnie przed rozpoczęciem modlitwy całował próg podłogi oraz progi drzwi, kładł drobną jałmużnę i posługiwał się specjalną laską do podtrzymywania w pozycji stojącej. Tak Koptowie się modlą w kościele lub przed kościołem. Od samego początku byłem zaskoczony kultem aniołów.
W kościele koptyjskim są obecni wszędzie i ogromy kult dotyczy szczególnie czterech Archaniołów – Michała, Rafała, Gabriela i Uriela. Ja się interesowałem tym czwartym którego w Etiopi znalazłem. Dowiedziałem się że nawet są tutaj kościoły pod wezwaniem Św. Uriela a do tego jest taki kościół killka kilometrów stąd. Wiedziałem że muszę tam pojechać. W trakcie naszej drogi na centralny plac handlowy rozmawiałem z lokalnym przewodnikiem by mnie tam zawiózł. Po poznaniu codzienności mieszkańców, zrobieniu niezbędnych zakupów, wśród których znalazł się również obrazek z Urielem w języku Etiopskim oraz krzyż niczym nie różniący się od naszego katolickiego, znalazł się czas by ruszyć w góry. Byłem zaskoczony że Uriel oraz inni Aniołowie są tu tak bardzo czczeni więc tym bardziej zależało mi na zobaczenie wiejskiego kościoła pod jego wezwaniem. Jechaliśmy górskimi drogami motorem, który przy stromych podjazdach miał problem z wwiezieniem dwóch pasażerów. Powietrze było tu rozrzedzone i marsz pod górę nie był lekki. W końcu dotarliśmy do świątyni, która była niestety zamknięta ale sama obecność była dla mnie bardzo ważna. Niedługo potem mimo że świątynia znajdowała się samotnie na wzgórzu obległy nas dzieciaki, które nam towarzyszyły.
Biały na motorze wszędzie wzbudzał sensację. Chwila modlitwy i po obfotografowaniu kościoła i okolicy trzeba było wracać. Zjeżdżając w dół zrobiłem sobie jeszcze spacer pięknym jarem z płynącym potokiem. Ulga dla ciała i chwila samotnej kontemplacji. Dopiero później, wylatując do Addis Abeby i przeglądając zrobione zdjęcia w poczekalni na lotnisku zauważyłem że zrobiłem zdjęcie z plamą. Może nie byłoby w tym niezwykłego ale zdjęcie zostało zrobione w pobliżu kościoła Św. Uriela i po powiększeniu plama przypominała anioła ze skrzydłami i dwoma uniesionymi rękoma… Czasami trudno wyjaśnić to co na swojej drodze spotykamy i widzimy. Pobyt na Wzgórzu Przymierza dał początek nowemu programowi Fundacji Dzieci Afryki. To co zwróciło naszą uwagę to koszmarny stan plastikowego obuwia dzieci. Buty po prostu zazwyczaj miały kłopot utrzymania się nogi dziecka. Nowe plastikowe buty w domu! To było wydarzenie! Coś znowu z naszej pomocy w Afryce zostało co bardzo nas ucieszyło. W ten sposób Tsehaj stał się naszym wolontariuszem, którego przekonaliśmy że warto na życie czasem spojrzeć trochę inaczej. Kolejnym zaskoczeniem naszym była chińska kolacja sylwestrowa na którą zostaliśmy zaproszeni przez gości z Chin. Okazało się bowiem że 31 stycznia to chiński Nowy Rok. W ten sposób nowy rok witaliśmy w 2014 dwukrotnie!
Nasza trasa powoli się kończył i żegnaliśmy Afrykę w Addis Abebie. Ostatnie dni w stolicy przed odlotem zostały zapamiętane przeze mnie z dwóch powodów – pierwszy który został we mnie głęboko to obecność w dwóch kościołach. Pierwszy na mszy kościele Św. Uriela o godz. 6.00 rano w sobotę oraz zwiedzanie głównej Bazylki. Msza w obrządku koptyjskim była dla mnie szczególnym przeżyciem religijnym. Kościół zazwyczaj zbudowany jakby składał się we wewnątrz z kilku stref, kręgów. Każdy kościół jest otoczony wysokim murem i posiada dzwonnicę i plac wewnętrzny na którym również modlą się ludzie. Duchowni prowadzący mszę są bardzo podobnie ubrani jak nasi księża w czasie liturgii mszalnej. Jedyną częścią ubioru jaką się różnią jest nakrycie głowy z małym krzyżykiem.
Poranna msza w sobotę to czas również ślubów i chrzcin. Wszyscy ludzie do kościoła przychodzą ubrani na biało. Kobiety i mężczyźni są przykryci białymi szatami i przypominają sceny biblijne. Duża część mszy odbywa się na stojąco i służą do tego specjalne laski do podpierania się. Laski są również na wyposażeniu kościoła. Do kościoła wchodzi się boso, zostawiając buty przed progiem który przed wejściem się całuje. W czasie nabożeństwa osoby przed ołtarzem całują pięknie okrytą biblię dekoracyjnym materiałem. Innym ciekawym obrządkiem jest picie święconej wody na zakończenie mszy. W pierwszej kolejności piją wodę dzieci. Zwyczaj ten jest związany przede wszystkim ze Św. Urielem. Koptowie przedstawiają na licznych obrazach Archanioła Uriela z kielichem i słońcem. Wierzą że Archanioł Uriel w czasie gdy konał Jezus na krzyżu przybył by nabrać płynącą krew Jezusa którą potem skrapiał wiele miejsc na świecie. W miejscach gdzie spadały krople krwi osadzali się ludzie i powstawały kościoły. Towarzyszące mu słońce symbolizuje jego imię w języku hebrajskim oznaczające „Moim światłem jest Bóg”. Dziś symbolicznie tą świętość przenosi na ludzi pita woda święcona.
Mieliśmy również nieprzyjemną historię związaną z naszym drugim, „stołecznym” przewodnikiem. Przed odlotem chcieliśmy zrobić zakupy pamiątek. Po raz kolejny poprosiliśmy o pomoc w korzystnej wymianie waluty. Mimo że nie robił tego dla nas pierwszy raz, przed wylotem zrobił to po raz ostatni. Nasz „kasjer” pieniądze przyjął i więcej go nie widzieliśmy. Telefonu swojego już więcej nigdy od nas nie odebrał. Przykra historia z której musieliśmy na przyszłość wyciągnąć wiele wniosków.
Bardzo żałowałem że nie udało mi się kupić czegoś z ducha Etiopii. Liczyłem na to że znajdę jakiś symboliczny kielich który będzie mi przypominał obrazy z kościołów ze Św. Urielem. Zostały nam ostatnie grosze i brak perspektyw na jakikolwiek sklep z pamiątkami. Okazało się również że na lotnisku sklepów brak. W oczekiwaniu na lot poszedłem z Robertem na spacer i z cichą nadzieją – a może jakiś sklep z czymś będzie? Kierując się instynktem poszukiwacza, nie wiadomo dlaczego wjechaliśmy na piętro wyżej i okazało się że jest tam mały sklepik z antykami! Przekraczając próg drzwi pierwsze co zobaczyłem to był stary, mszalny kielich z pokrywką. Gdy go zobaczyłem i wziąłem do ręki wiedziałem już że go nie wypuszczę.
Pokrywka z krzyżykiem była dla mnie oczywistym kompletem. A gdy usłyszałem że jest do tego w komplecie łyżeczka lekceważąco się odniosłem do propozycji jej zakupu. Nie kosztowała wiele ale po co mi do kielicha sakralnego łyżeczka? Dopiero po powrocie do Polski po przeczytaniu o obrządku mszalnym kościoła koptyjskiego dowiedziałem się że dawniej przyjmowano komunię w postaci chleba i wina które podawane były wiernym z kielicha łyżeczką. Zrozumiałem wtedy też dlaczego pokrywa kielicha ma małe wcięcie – był to otwór na łyżeczkę. Żałowałem że nie kupiłem kompletu ale wyjaśniłem sobie to w ten sposób że przecież Św. Uriel na obrazach nie miał łyżeczki, nie miał nawet pokrywy kielicha. Chciałem kielich Św. Uriela – więc go otrzymałem. Łyżeczki nie chciałem. Kielich okazał się ręcznie robiony, bardzo stary. Wnętrze kielicha było nawet pozłacane ale dla mnie najważniejszą jego wartością było to że był mszalnym gralem w którym następowało PRZEMIENIENIE. To najświętszy przedmiot jaki w moim życiu do mnie trafił.
„Szukajcie a znajdziecie”. Każdy z nas w swoim życiu czegoś szuka. Na tym też polega życie i takie zadanie otrzymujemy od Boga. Nawet ludzie niewierzący czegoś szukają ale wtedy, bez wiary łatwiej zbłądzić. Wierzący mają to szczęście że otrzymali przewodnik. Wtedy poszukiwanie daje większą szansę znalezienia celu i sensu. Przewodnik czasem się zużywa, niszczy i można go też zgubić. Kościoły na całym świecie są miejscem gdzie można go ponownie znaleźć by znowu móc iść dalej i szukać swojej drogi. Archanioł mi o drodze znowu przypomniał bym pamiętał że gdy zmęczony i znużony życiem będę go potrzebował On z kielichem w słońcu przybędzie. Nawet Aniołowie mają swoje misje, my możemy być ich częścią jeśli chcemy pracujące duchy ze skrzydłami zauważyć. Etiopia jest szczególnym miejscem dla anielskiego środowiska dzieła pomocy ludziom. I nie musisz być białym aniołem, bądź po prostu każdego koloru człowiekiem.
Krzysztof Bucholski
styczeń 2014