Uganda. Pod biało-czerwonym równikiem.
Przygotowując się do wyjazdu z pomocą humanitarną, której głównym celem miał być Sudan Południowy bardziej myślałem o pierwszym etapie naszej wyprawy – o Ugandzie. Wszystko za sprawą Jeziora Wiktorii, które było miejscem moich marzeń i planów podróży jeszcze z czasów dzieciństwa. To „słodkie morze” dziś leżące na terytorium trzech krajów – Ugandy, Tanzanii i Kenii dawniej było symbolem trudnych ekspedycji po Czarnym Lądzie.
Pierwszym białym człowiekiem, który dotarł w ten obszar dopiero w 1857 roku był John H. Speke, uznawany za odkrywcę źródeł Nilu i Jeziora Wiktorii. Wielu pisarzy na przełomie XIX i XX wieku umieszczało tam trasy niebezpiecznych podróży swoich śmiałych bohaterów. Niebezpieczeństwa przyrody i nie zawsze przyjazna ludność tubylcza, równikowy klimat na wyżynnym terenie i ogrom słodkiej wody Jeziora Wiktorii dającej początek mitycznemu Nilowi – to była inspiracja dla wielu pisarskich piór. Ze względu na wojnę w Sudanie Południowym musieliśmy zmienić nasze cele podróży, ale w ten sposób mieliśmy więcej czasu na poznanie zagadek jak się później okazało również naszych, z Polski rodem.
Po wylądowaniu na lotnisku w Entebe klimat mnie nie poraził swoją afrykańską zmianą. Północne wybrzeże jeziora leży w obrębie strefy podrównikowej wilgotnej cechującej się tu stosunkowo stałymi temperaturami w ciągu roku. Występują tu miesiące zarówno wilgotne, jak i suche. Styczeń jest tu najbardziej suchym miesiącem. Mimo to było dużo zieleni wkoło i kilka razy w czasie pobytu towarzyszył nam całodniowy deszcz z burzami. Od samego początku żartowaliśmy sobie że „da się tu żyć”. Czuliśmy się jak w czasie ciepłego lata w naszym kraju.
Na lotnisku powitał nas w koszulce Fundacji Dzieci Afryki Jozef, założyciel fundacji Agape zajmującej się prowadzeniem prywatnego domu dziecka. Był od samego początku uśmiechniętym człowiekiem o typowej afrykańskiej mentalności, niewątpliwie bardzo wrażliwym na niedolę opuszczonego na ulicy małego człowieka. Powoli poznawaliśmy życie Ugandyjczyków, którzy często podkreślali swoją nie-kolonialną przeszłość a jedynie historię protektoratu brytyjskiego, który nie dopuszczał do zakupu ziemi przez obcokrajowca bez zgody lokalnej władzy. Być może ta historia wpłynęła na mentalność narodową tego ludu, który jest znany ze swej otwartości, demokratycznego nastawienia do ludów państw ościennych i … bardzo dobrej kuchni. Z każdym dniem, po kolejnym posiłku przez moment nawet nie podważyliśmy zasłyszanych informacji, że kobiety ugandyjskie w krajach sąsiednich są poszukiwane jako kucharki i szefowe kuchni. Rybne bogactwo olbrzymiego Jeziora Wiktorii, obfitującego w okonia nilowego i tilapię oraz kunszt kulinarny tego równikowego kraju czynił szczególnie te dania niezapomnianym, afrykańskim przeżyciem. Było to tym bardziej zaskakujące że zacząłem się przyzwyczajać rok wcześniej do kuchni afrykańskiej jako doskonały sposób na terapię odchudzającą. Kuchnia ugandyjska zmieniała moją opinię i już wiedziałem że w tym kraju łatwo schudnąć się nie da.
Poznawanie Ugandy to dotykanie również sfery duchowej tego kraju. Większość ludności to chrześcijanie. Od kilku lat Fundacja Dzieci Afryki stawiała sobie za cel i pragnienie odwiedzenia w Namugongo niedaleko Kampali Sanktuarium 40 Męczenników, wśród których najważniejszym dla nas symbolem był 14-letni chłopiec o imieniu Kizito. Tak się potoczyły losy naszej podróży, że do tego miejsca udało nam się dotrzeć. Przekaz głosi że dziecko Afryki – Kizito, tego samego dnia kiedy rano został ochrzczony, dożył tylko popołudnia, gdyż zabito go za wiarę mimo że miał również możliwość wyrzeknięcia jej się. Umarł jak wszyscy męczennicy w sposób niezwykle okrutny, poprzez odcięcie rąk, a następnie spalenie żywcem na stosie. Refleksją tego miejsca męczeństwa, był również fakt, że połowa zabitych w imię wiary Afrykańczyków była katolikami a druga połowa anglikanami. Śmierć zjednoczyła ich w wierze, której się wspólnie do końca nie wyrzekli. W sanktuarium, odwiedzonym dawniej również przez Jana Pawła II mieliśmy miły akcent polski. Poznaliśmy tam salezjanina, o. Ryszarda prowadzącego ośrodek dla trudnej młodzieży oraz spotkaliśmy wolontariuszy z Polski.
Tak oto duchowo przygotowani, po zebraniu informacji i wielu konsultacjach, wśród których najcenniejszą była pomoc o. Ryszarda ruszyliśmy wraz z naszym przewodnikiem Jozefem w poszukiwaniu Koja – wioski i półwyspu o tej samej nazwie. Krótko przed odlotem do Ugandy nie mieliśmy pojęcia że istnieje coś takiego jak polski cmentarz nad Jeziorem Wiktorii. Przygotowywałem się do podróży i zbierałem informację na temat mojego wymarzonego jeziora z lat dzieciństwa. I dopiero w wyniku tej lektury byłem zaskoczony obecnością polskiej historii w tak odległym miejscu. Chciałem to miejsce znaleźć. Najpierw napisałem mailowo do polskich historyków, którzy tam byli a oni pokierowali mnie do o. Ryszarda. To było kilka dni przed odlotem… Razem z Pawłem i Robertem rozmawialiśmy o planach wspólnego dotarcia do tego miejsca. Plany przekuły się w rzeczywistość i przyszłość otworzyła nam wrota swoich tajemnic. Ruszyliśmy wspólnie by tam dotrzeć. Droga najpierw była cywilizowaną Afryką, asfaltowym szlakiem, który wiódł do Kenii i gdzie było wiele samochodów ciężarowych i trochę policji. Nasz przewodnik nawet zaliczył niewielki mandat, który wypadło nam jako gościom… zapłacić. Droga na tym odcinku nam się nie dłużyła. Potem, po skręceniu z głównych duktów było już inaczej. Należało jechać wolniej by uważać na doły w bitej drodze oraz wielu przechodniów, zazwyczaj z towarami na głowie. Afrykańska trasa i czarny człowiek oznacza codzienność życia, gdzie wymiana handlowa wielu podstawowych produktów oznacza zaspokajanie często prozaicznych potrzeb. Zawsze biały kolor skóry podróżnych w samochodzie wzbudza ciekawość i szczególnie dzieci radosnym pozdrawianiem zauważały uśmiechniętych podróżników. Okolica mimo pory suchej była dość zielona, jedynie może brakowało czasem niskich traw. Jednak ze względu na łagodność klimatu nie odczuwaliśmy równikowych warunków otoczenia. Należy pamiętać że sojusznikiem człowieka, szczególnie tego białego jest tam średnia wysokość nad poziomem morza bowiem północne wybrzeże Jeziora Wiktorii znajduje się powyżej 1.100 m.n.p.m. Powoli docieraliśmy do naszego celu i pochłaniała nas obserwacja odkrywanego otoczenia. Charakterystyka budownictwa lokalnego przypominała nieco nasze budowle z filarami, zbieżność wydawała się zupełnie przypadkowa. Czasami nawet podcienie narożne przypominały mi budownictwo na Warmii i
Mazurach, czy Lubelszczyźnie, ale wtedy podobieństwo wydawało mi się zupełnie absurdalne. Dopiero później po rozmowie z lokalnym przewodnikiem i prezentacji modeli oraz zdjęć dawnych domów budowanych przez Polaków dowiedzieliśmy się że utrwalony styl, znany w Ugandzie a nawet w innych krajach regionu został przejęty przez lokalne nacje. Oczywiście obecne budowle odstępowały nieco od oryginału ale kolumny, filary, podcienia były symbolem lepszego świata i poziomu życia. Polska tradycja architektoniczna została na trwałe w okolicach Jeziora Wiktorii. Po prezentacji tej informacji czuliśmy się bardziej swojo i przyjaźnie. Po dojechaniu do Mpunge – Koja, wioski będącej swoistym centrum społeczności liczącej ponad 3.000 mieszkańców z dużą wnikliwością obserwowaliśmy codzienność życia. Zaplanowana wizyta była skierowana najpierw do właścicieli ziemi, na której dawniej stała osada zamieszkana przez 3.000 Polaków.
Trafili nasi rodacy tu aż z Syberii, razem z Armią Andersa poprzez Irak do tego miejsca na równiku, w drodze do Polski. Byliśmy wcześniej zapowiedziani, ale nie wiedzieliśmy jak zostaniemy odebrani – jak intruzi czy przyjaciele? Po miłym jednak przywitaniu pojechaliśmy od razu na cmentarz, na którym spoczywa 96 Polaków. To od mieszkańców dowiedzieliśmy się że w świetle prawa międzynarodowego ten skrawek ziemi należy do Rządu Polskiego. Tak więc biało-czerwone barwy na murze i pomniku z krzyżem witaliśmy z daleka jak kawałek Polski w Afryce. Naszą świąteczność chwili oraz głębokie przeżycie jeszcze bardziej uświęcił odczytany napis w naszym języku: ZMARLI POLACY W DRODZE DO OJCZYZNY. Poniżej cała lista polskich imion i nazwisk naszych rodaków, którzy zostali na ugandyjskiej ziemi na wieczność, nastawiała nas bardzo refleksyjnie do przeżywanej chwili. Symboliczne białe krzyże oraz przepiękny widok na Jezioro Wiktorii tworzyły w nas więź nie tylko z prochami umarłych ale i przenosiła nas w czasie do chwil gdzie rozbrzmiewał w okolicy język polski. Na przełomie 1942/43 roku przybyli tu pierwsi Polacy, całe rodziny i żyli tu w poczekalni na nową Polskę do roku 1951. Większość z nich jednak do Polski nie dotarła. Realia komunistycznego systemu w Polsce nie zachęcały do powrotu a ludzie związani z Armią Andersa nie byli mile widziani. Wielu z nich wyemigrowało do Kanady, Stanów Zjednoczonych, Australii, Wielkiej Brytanii.
W czasie pobytu w Koja dowiedzieliśmy się że raz na kilka lat zjeżdżają się rodziny polskich emigrantów wraz z wnukami, często niestety już nie mówiącymi po polsku. My się bardzo cieszyliśmy z naszego misjonerskiego odkrycia, odkrycia kawałka Ducha Polski. Była to dla nas podwójna motywacja – pomagać dzieciakom w Afryce i wskrzeszać pamięć o żyjących tu kiedyś Polakach. W tej wiosce afrykańscy ludzie po przedstawieniu się nie mylili „Poland” z „Holland” bo tak zazwyczaj jest na całym Czarnym Kontynencie. Tu ludzie po przedstawieniu się skąd jesteśmy traktowali nas jak swoich, ze spontaniczną reakcją i powitaniem z uśmiechem. Pytaliśmy oczywiście o żyjącą starszyznę, która była w bezpośrednich relacjach z Polakami. Lokalna społeczność tamtych czasów rozproszyła się do innych miejscowości i do wieczności ale nie cała. Dowiedzieliśmy się że żyje we wiosce starszy człowiek, który dobrze pamięta tamte czasy. Oczywiście z dużym entuzjazmem poprosiliśmy naszego lokalnego przewodnika, który był co ciekawe emerytowanym żołnierzem o poznanie nas z tym człowiekiem. Droga wiodła na obrzeża wioski, poprzez gęstwinę bananowców. Nie była to bogata część osady. Gdy wysiedliśmy z samochodu w zielonym otoczeniu stał prosty, ceglany domek kryty blachodachówką. Oczywiście standardy życia nie przypominały nawet naszych standardów „garażowych”.
Czekaliśmy przed budyneczkiem a przewodnik poszedł szukać właściciela.Wkrótce wyszedł ze starszym człowiekiem ze spuszczonym w ziemie wzrokiem wynikającym ze skupienia w wysłuchiwaniu komunikatu naszego przewodnika w języku lokalnym. Przyglądaliśmy się powoli kroczącemu, już zniedołężniałemu starcowi , który z uśmiechem zakrzyczał : „Dzień dobry! Jak się masz!” Nasz reakcja była spontaniczna. Z ogromnym uśmiechem i radością podawaliśmy na powitanie rękę starcowi i witaliśmy przedstawiając się z imienia, próbują dowiedzieć czy coś więcej rozumie po polsku. Mężczyzna opowiadał nam o czasach Polaków, czasach gdy był kilkunastoletnim dzieckiem. Mówił że był to czas mile przez niego wspominany. Polacy oficjalnie nie mogli opuszczać swego dziś byśmy nazwali „obozu dla uchodźców” na brytyjskim terytorium bez przepustki ale faktycznie razem z tubylcami mieli opracowane sposoby radzenia sobie z przekraczaniem granicy „polsko-ugandyjskiej”. Funkcjonowała w codzienności wymiana handlowa, chociaż osada polska w Koja miała być z założenia samowystarczalna. Były tu zakłady krawieckie, szewskie, szpital, kościół i wiele innych obiektów niezbędnych do życia. Jednak wymiana towarowa z sąsiadami zza płotu była codziennością bez względu czy władze administracji brytyjskiej na to zezwalały czy nie.
Było kilku ludzi którym zależało na kultywowaniu historii polskiego epizodu tej okolicy. Poznaliśmy między innymi Edwarda, który był w Polsce i znał Polaków. Na co dzień pracuje jako zarządca farm rolnych a w wolnych chwilach pasjonuje się historią Polaków w Ugandzie. Takie hobby wzbudzało we mnie duży podziw i chyba było z jego strony szczere, bo widziałem z jaką uwagą pilnował by nie zginęła mu żadna kopia starej fotografii lub z jakimi detalami prezentował na makiecie i wyjaśniał jak były umeblowane polskie domy. To niewątpliwie rzadkość by pasję jakiegoś Afrykańczyka stanowiła historia naszego kraju. Oglądając prezentowane przez niego zdjęcia zastanawiałem się jak wyglądało codzienne życie Polaków tutaj przez 8 lat. Zazwyczaj na fotografiach byli uśmiechnięci. Ale czy to oznacza że byli szczęśliwi? Pracowali, uczyli się, wypoczywali, kochali, kłócili i pod opieką swojego księdza modlili się o wolną Polskę. Tutaj listę umarłych Polaków nie zamyka liczba 96. W Jeziorze Wiktoria utonęło zazwyczaj za sprawą krokodyli 16 osób i ciał tych nigdy nie odnaleziono. Inne niebezpieczeństwo stanowiły węże wodne i tylko one zostały w jeziorze bo krokodyli już dziś nie ma.
W czasie naszego pobytu nad Jeziorem Wiktorii zrobiliśmy sobie wycieczkę również do źródeł Nilu. Uznaje się że to z tego jeziora zaczyna ta legendarna rzeka swój bieg. Udaliśmy się na wschód w okolice miasta Jinja do źródeł Białego Nilu. Było to miejsce tym razem znane turystycznie podobnie jak odwiedzone przez nas progi wodne Itanda – znane miejsce uprawiania raftingu przez przybyszy z innych kontynentów. Z jednej strony dla nas miejsca gdzie było widać dużo białych nie stanowiły już miejsc pożądanych odkryć z drugiej strony jak być tak blisko a nie dotknąć Źródeł Nilu… Itanda była ciekawym miejscem prezentującym ogromną siłę mas wodnych Nilu gdzie piękno rzeki łączy się z chęcią pokonywania dzikiego żywiołu. Do źródeł natomiast jechaliśmy jak do sanktuarium cywilizacji – stąd początek swój brała święta rzeka starożytnego Egiptu. Nie wszyscy wiedzą że źródła Nilu Białego to wybijające wody z dna rzeki łączącej się z jeziorem.
By wejść do źródeł należy dopłynąć do małej wysepki na rzece wykorzystywanej do sprzedaży pamiątek. Przy brzegu tego skrawka lądu po bacznej obserwacji widać że woda ma nieco inny, czystszy kolor oraz lekko marszczy powierzchnię płynącej rzeki. Brodząc w wodzie stanęliśmy w miejscu – The Source of River Nile. I jeszcze gdyby nie było tu tylu białych turystów… No cóż, może oni też w ten sposób też myślą o nas… Bo któż na świecie nie chce dotrzeć do źródeł legendarnego Nilu!
Wyprawa na progi i do źródeł była tylko przerywnikiem. Wracaliśmy do Koja bo tam czuliśmy potrzebę bycia na afrykańskiej ziemi, tam nas Afryka potrzebowała, tam wzywały nas duchy naszych rodaków. Nocleg w mało komfortowych warunkach nam nie przeszkadzał bo kontakt z ludźmi był naszą radością. Zarówno przyjęcie przez mieszkańców, farmerów oraz władze gminy ośmielało nas w marzeniach zrobienia czegoś trwałego. Do Afryki lecieliśmy z własną misją – Szkoła nr 42 z Warszawy prosiła o znalezienie miejsca gdzie może pomóc w budowie szkoły ze zgromadzonych środków, swym afrykańskim przyjaciołom. Dowiedzieliśmy się że są kłopoty z dokończeniem budowy ośrodka zdrowia im. Polskich Sybiraków w Koja – Mpunge, którego realizacja została rozpoczęta 2 lata temu. Wtedy powstał pomysł dokończenia budowy tego obiektu jako szkoły. Rozpoczęliśmy konsultacje z lokalną wspólnotą, które trwały w tej sprawie do niedzielnego nabożeństwa w sąsiednim Ekirudu. Na zakończenie celebracji modlitewnej w skromnym kościele prowadzonej przez katolickich katechetów usłyszeliśmy w języku angielskim prośbę o wybudowanie szkoły podstawowej… Okazało się że obecna tzw. szkoła katolicka to wiata składająca się z trzech ścian ze zbitych desek. Wiedzieliśmy już wtedy że nasza misja dobiega do jednego z celów – mamy miejsce gdzie wybudujemy szkołę i już wiemy że pomożemy w dokończeniu budowy ośrodka zdrowia. Wiemy już dlaczego musimy wrócić do Ugandy. Ludzie tu nas potrzebują a takich miejsc my szukamy. Przeczucie poszukiwawcze się wypełniło. Nasza duchowa misjonera znowu znalazła swój sens.
Krzysztof Bucholski
styczeń 2014