Mali ludzie wielkiego lasu. Kamerun.
Spotkania z człowiekiem mogą należeć czasem do wielkich gdy wpływa na to również otoczenie wielkich drzew. Wielkość człowieka mierzona jest jednak skalą potrzeb i ludzką reakcją na sprostanie tym potrzebom, czasem potrzebom budowy wielkiego dzieła. Wielkość człowieka może zależeć też od skali duchowej reakcji na potrzeby tych najmniejszych i tych najuboższych. Poszukując małego człowieka w wielkim świecie potrzeb mamy szansę samemu uzyskać wzrost człowieczeństwa który nie da się zmierzyć żadną ziemską miarą.
Ogromny kameruński las który mnie otaczał na wschodzie tego kraju ciągle przypominał mi jak jestem mały. Gdybym nawet próbował czuć się wyższy od stojącego ode mnie Pigmeja stojące w pobliżu drzewo przypominało mi że w kilku rzeczach mu jednak nie dorastam. Trudno zrozumieć naturę, szczególnie naturę człowieka gdzie nawet wśród Afrykanerów są rasy, plemiona i kasty stojące wobec siebie hierarchią lub po prostu marginalizacją. W czasie moich podróży po Afryce niewątpliwie najniższą kategorię człowieka jaką spotkałem nie tylko w traktowaniu społecznym ale i również w odczuciu ich samych byli Pigmeje. Oni pogodzili się z marginalizacją ale wciąż nie chcą być poszkodowanymi. Najniższy człowiek na świecie jakim jest Pigmej nie jest dumny naturą, to zazwyczaj mały człowiek ubrany w łachmany spuszczający oczy i rzadkim uśmiechu goszczącym na twarzy.
Mali ludzie wielkiego lasu. Wyruszając do Kamerunu byłem uprzedzany wcześniej przez moich towarzyszy podróży że ten obszar geograficzny Afryki należy do najbardziej chorobotwórczych na świecie. Wkrótce razem mieliśmy się o tym przekonać wszyscy, dobrze że bez poważniejszych konsekwencji. Po przylocie do stolicy ruszyliśmy do Djouth, do miejsca gdzie nie tylko nie dochodzi zasięg telefonów ale po polsku powiedzielibyśmy że „diabeł mówi dobranoc”, mówi dosłownie i w przenośni. Może też dlatego jeszcze bardziej potrzebna jest tam pomoc placówek misyjnych. Okolica bardzo ciekawa, gęste lasy poprzecinane małymi rzekami. Kipiąca zieleń nie dawała mi odczuć że to nie jeszcze pora deszczowa, i dopiero brak liści na baobabach mnie do tego przekonywał.
Brak zielonych baobabów pod kościołem dla mnie jednak też symbolizował odejście wielu mieszkańców ze wspólnoty chrześcijańskiej. Odejście białego księdza i przekazanie dóbr kościelnych w ręce lokalnej społeczności często w Afryce nie oznacza dalszego rozkwitu ale powolny odpływ wierzących. Biały ksiądz kojarzony jest z dobrobytem a czarny oznacza dla mieszkańców brak tego dobrobytu. Kościół w Djouth również opustoszał. Pozostały nasze polskie siostry z zakonu Duszy Chrystusowej. Sielska cisza i spokój powodowała że trudno było uwierzyć że s. Donata musiała stąd kiedyś uciekać. Wiele rzeczy w Afryce dochodzi do nas dopiero po jakimś czasie. To nie tylko różnice językowe ale przede wszystkim różnice kulturowe powodują że do zrozumienia miejsca do którego docieramy trzeba powoli dojrzewać.
Potrzeby pomocy w Djouth były duże szczególnie w czymś tak podstawowym jak woda. Wioska otoczona dwoma rzekami nie miała wody pitnej a przede wszystkim nie miała jej jedyna w okolicy przychodnia zdrowia prowadzona przez nasze siostry. Siostra przełożona s. Gabryiela była emanacją tryskającego ducha radości i aktywności, s. Donata głęboką przestrzenią pokory przed rzeczami niezrozumiałymi a s. Simeona wywodząca się z lokalnego plemienia zagadką przyszłości Afryki z polskim językiem.
W czasie podróży wzmożone kontrole na drogach lokalnych sygnalizowały nam napięcie w „Kraju Krewetek” bo tak należy tłumaczyć pochodzenie słowa „kamerun”. Wiedzieliśmy że jest to wynik sytuacji na północy Kamerunu gdzie doszło do masowych mordów wywołanych przez islamskich ekstremistów. Transport czołgów i latające helikoptery wojskowe informowały że coś się dzieje i towarzyszyła nam wszystkim atmosfera pytania czy przybędzie to „coś” i tutaj. A było z kim w tym kraju po polsku o tym porozmawiać bowiem Kamerun należy do krajów gdzie polska obecność misyjna jest wszechobecna – wielu polskich misjonarzy i misjonarek w habitach i osób świeckich jak lekarze czy nauczyciele. Czasem żartowaliśmy że jeśli widzisz białego to prawdopodobnie to Polak. Czasem o tym zapominaliśmy i po wstępie i powitaniu w języku francuskim okazuje się że wszyscy możemy rozmawiać po swojemu, czyli po polsku. Największe wrażenie w tej części Afryki zrobił na mnie las do którego zaprowadzili nas Pigmeje a przynajmniej chcieli to zrobić bo wjazd do prawdziwej afrykańskiej dżungli jaką pierwszy raz widziałem ułatwił nam przypadek.
Chcieliśmy by Pigmeje opowiedzieli nam o zwyczajach polowania swoich przodków. Marzyliśmy wręcz by nas zawiedli do swojego pigmejskiego lasu a las… okazał się własności prywatną, nie ich własnością prywatną. W dzisiejszych czasach ludzie lasu zostali bez lasu. Przyroda ich wzrostem przystosowała ich do przemierzania trudnych do przebycia dżungli a teraz się okazuje że ich wzrost to symbol małości i marginalizacji. Pigmeje w hierarchii afrykańskiej to lud najniższej kategorii. Wzrost i mentalność stała się dla nich przekleństwem. Będę zawsze pamiętał gdy w jednej z naszych rozmów usłyszałem słowa naszego przewodnika że oni, Pigmeje też chcieli by korzystać z osiągnięć świata a nie tylko być ciekawostką turystyczną wszystkich ludzi. Niewątpliwie czuli i dalej czują las, to był ich dom który im zabrano nie dając nic w zamian.
Gdy przypadkowo napotkamy znajomy zarządca gospodarki leśnej powiedział nam że możemy jechać za nim akurat na prace leśne. Bardzo się z tego zaproszenia ucieszyliśmy. Jadąc za naszym przewodnikiem z Pigmejami z plemienia Baka „na pace” do głowy mi nie przyszło że zobaczę dżunglę którą nie każdy biały zobaczyć może. Nasz gospodarz, s. Gabriela mieszkając ponad 20 lat w Kamerunie powiedziała że pierwszy raz widziała taką dżunglę. Dlaczego? Okazało się że jechaliśmy ponad 30 km drogą świeżo wykarczowaną w głąb zielonej gęstwiny. Należeliśmy w ten sposób do białych którzy po raz pierwszy zobaczyli las który na pieszo ze względu na swoją gęstość absolutnie nie było szans przejść. Do tej pory gdy widziałem dżunglę w Afryce, również w parkach narodowych odnosiłem widok do naszych polskich lasów i porównanie miałem. Afrykańska dżungla była porównywalna np. wieloma obszarami naszych zarośniętych lasów.
Dopiero wjazd do serca kameruńskiej puszczy pozwolił mi zobrazować termin „nieprzebyta dżungla”. Ogromne drzewa i gęstwina lian, zakrzaczeń i masy roślinnej zobrazowało mi o czym pisali XIX – wieczni podróżnicy z Europy, szczególnie Ci z Polski. Dziś są buldożery, koparki, rębaki a w tamtych czasach każdy kilometr marszu sprawiał duże trudności bez pomocy lokalnych przewodników i ich ciężkiej pracy fizycznej. Teraz wiedziałem o czym pisał nasz „tarchomiński” Leopold Janikowski.
Spędzanie wieczorów z kulturą, zwyczajami pigmejskimi będą należały do wspomnień niezatartych dla mnie do końca życia.
Ciemne otoczenie powodowało że nie tylko skupialiśmy wzrok na żywym tańcu ale i emanacji niezwykłego przeżywania ducha tanecznego przez tancerzy. Ich oczy mówiły że tańczą nie tylko ciałem ale i swoim głębokim wnętrzem. Tak ludzie lasu wyrażali siebie. Melodia prosta, z dominacją linii rytmicznej wystukiwanej już nie na tradycyjnych bębnach ale na znanych na całym świecie, plastikowych bukłaczkach na wodę.
Taniec plemienia Baka powoli wciągał w swój magiczny krąg dzieci i kobiety starsze. Na boku pozostawali jedynie seniorzy rodów plemiennych. Tu zazwyczaj ludzie dożywają wieku 40 lat, dla Pigmejów jest to już wiek senioralny imali ludzie wyglądają często w tym wieku jak mali staruszkowie. I znowu jest to coś w czym na pewno Pigmeje czują się gorzej. Taniec uwalniał ich od tego wszystkiego co gorsze, unosił ich do czegoś szczęśliwszego niż ich los, powodował że wieczór ich utulał ich opatrznością Ojca najwyższego i pod jego opieką mogli się bawić bezpiecznie, pełni radości jak jego dzieci. W czasie dwóch wieczorów nie musieli zadzierać głowy i patrzeć wysoko na niebo bo tym momencie to oni byli naszymi gwiazdami. Masa zdjęć, ujęć filmowych jeszcze bardziej motywowała ich do udoskonalania swojej działalności artystycznej i przeżywania powagi tego momentu. W ich tańcu nie tylko była zabawa ale pewien patos uroczystości. U nas nie traktuje się już tańca we wsi jak uroczystości a w Afryce taniec to święto.
Ale nie samym świętem człowiek żyje. Tu, szczególnie wśród Pigmejów codzienność mimo tryskającej okolicznej zieleni jest bardzo szara. Umieralność dzieci jest bardzo wysoka. Ze wstrząsem przeżyliśmy fakt że w czasie tańców, tuż obok w chacie jest umierająca dziewczynka na robaczycę. Rano zareagowaliśmy szybko wioząc ją do sióstr do przychodni, mając nadzieję że ją uda się uratować. Jednak już po powrocie do Polski dowiedzieliśmy się że pasożyty wygrały i Kate umarła. Agonia wywołana pasożytami, jest jak z horroru- wypęczniały brzuch zajęty przez masę glist, wydobywających się wszystkimi możliwymi otworami, opuchnięte strasznie nogi i więdnące, chude ciało… Kate dołączyła do swojej mamy która umarła kilka miesięcy wcześniej.
Życie toczy się przy wodzie, bez niej nie może istnieć. W całej Afryce słodka woda to skarb, nawet w strefie klimatu wilgotnego. Zazwyczaj rzeka, strumień przepływający przez drogę to miejsce prania, mycia lub poboru wody do celów konsumpcyjnych i gospodarczych. Tak było przed wiekami, tak jest i teraz. Stan czystości wody ma wiele do życzenia, zazwyczaj to naturalna wylęgarnia chorób ale innej wody po prostu nie ma. Alternatywą pozostaje tylko kopanie studni. To wydatek na który nie stać często nawet całej wioski. Studnie są bardzo potrzebne Afryce bo czysta woda to szansa na zdrowe życie.
Kolejnym etapem naszej podróży po Kamrunie był obszar nad wybrzeżem oceanu w Kiribi. Fundacja Dzieci Afryki zorganizowała osieroconym dzieciakom wycieczkę. Takiego ogromu wody jeszcze nigdy nie widziały, nie widzieli nawet niektórzy ich dorośli opiekunowie. Afrykańskie reakcje były zdumiewająco przesympatyczne, wzbudzające podziw a nawet strach przed tak wielkim obszarem równej wodnej tafli. Wszyscy potrzebowali czasu by uwierzyć że w tej wodzie można się nie tylko kąpać ale bezpiecznie bawić. Reakcja na ocean była typowym zjawiskiem w Afryce dla ludzi całe życie zazwyczaj mieszkających tylko w promieniu kilkudziesięciu kilometrów.
W Afryce jeden kraj to zazwyczaj wiele języków, wiele religii oraz różnice kulturowe. Państwa w Afryce są tworami sztucznymi, powstałymi w wyniku ekspansji kolonialnej krajów europejskich. Dziś, czasy mediów na pewno wpływają na integrację. Dostęp do telewizji, radia i internetu powoduje to że ludzie bardziej mają większe poczucie wspólnoty terytorialnej. Szczególnie wydarzenia sportowe integrują narodowo kraje afrykańskie. Wybrzeże morskie to większy kontakt ze światem i cywilizacją. W Kamerunie jak w całej Afryce bardzo to widać. Tu żyje się na wyższym poziomie życia co można zaobserwować wszędzie, w dużych firmach czy urzędach oraz bezpośrednio w gospodarstwach domowych. W tych rejonach i białego turystę spotkać łatwiej. Jest to również obszar o nieco mniejszym wpływie na zachorowania chorobami tropikalnymi. Również wyprawa w XIX wieku polskich podróżników – Rogozińskiego, Janikowskiego i Tomczeka o tym pamiętała. Zawsze umęczeni i schorowani Polacy wracali nad wybrzeże wypoczywać i się leczyć.
Z kwarantanną nie poradził sobie jedynie Klemens Tomczek który na wybrzeżu umarł a ciało jego zostało przewiezione i teraz spoczywa na cmentarzu powązkowskim w Warszawie. Dziś w Kamerunie i w Polsce rzadko się pamięta że w wielu regionach polski język zawędrował tu z Europy jako pierwszy. Mimo wszystko nad oceanem zawsze żyje się zdrowiej, również większa szansa na zdrowszą dietę rybną to umożliwia. Duże, nadmorskie miasta to inny świat Afryki. To nie są standardy krajów wysokorozwiniętych ale gospodarka zazwyczaj oparta na eksporcie wielu surowców naturalnych powoduje że żyje się tu na wyższym poziomie.
Podróżując po Afryce i protestując przed zmianami stylu życia mieszkańców na cywilizowane warto sobie stawiać pytanie: czy my w Polsce chcielibyśmy być rezerwatem dla innych? Oczywiście każdy skansen wygląda pięknie jeśli trwa 8 godzin i po pracy można żyć jak w XXI wieku. Musimy o tym pamiętać. Trzeba chronić dziedzictwo kulturowe Czarnego Kontynentu ale też trzeba być człowiekiem dla człowieka bez względu na wzrost, kolor skóry i wysokość lasu w którym mieszka. Jeżeli my korzystamy z dziedzictwa cywilizacyjnego innych narodów Pigmejowie mają do tego takie same prawo. Nie róbmy z nich tylko scenografii fotograficznej. Mają prawo do swojej kultury ale i mają prawo do świata jak my.
Krzysztof Bucholski Kamerun styczeń 2015
Dobry artykuł, ciekawie piszesz.