Żywe srebro
Powierzony czas człowiekowi nie jest czymś stałym. Czas zmienia wszystko, nawet najgłębsze wnioski wynikające z obserwacji. Kolejne doświadczenie człowieka pomaga zobaczyć życie w innym wymiarze. Pamiętam jak w czasach mojego dzieciństwa często padało określenie „żywe srebro” na żywotne i ruchliwe dziecko, rokujące dobrą nadzieję na przyszłość dla siebie i swojej rodziny. Wtedy nie wiedziałem, że „żywe srebro” oznacza również rtęć – tak zazwyczaj określano jej naturalne wystąpienia.
Często też sięgam pamięcią do tych dawnych lat, do mojego symbolicznego państwa afrykańskiego, którego nazwy używałem zawsze gdy chciałem kogoś wprowadzić w kłopotliwe zrozumienie, a właściwie jego brak. Wtedy dla obywateli naszego kraju wszystko co zagraniczne było bardzo egzotyczne, nawet państwa po drugiej stronie Bałtyku, a co dopiero jakaś daleka kraina… Gdy chciałem wprowadzić kogoś w żartobliwe rozpoczęcie rozmowy po dłuższej nieobecności wyjazdowej, na zadane pytanie – Gdzie byłeś? Odpowiadałem: W Ouagadougou. Odpowiedź brzmiała: A gdzie to jest??? Odpowiadałem: W Burkina Faso! Zazwyczaj odbiorca tych odpowiedzi, nawet w wieku bardzo dojrzałym, traktował te hasła o dziwacznym brzmieniu jako fonetyczny żart, określenie miejsc, które nie istnieją. Po wyjaśnieniach, polski rozmówca ostrożnie, z niedowierzaniem akceptował moja geograficzną prawdę – TAKA STOLICA I PAŃSTWO NAPRAWDĘ ISTNIEJĄ!
Afryka Zachodnia: źródło: groundswellinternational.org |
Wiedziałem, że moja trzydniowa wizyta w Burkina Faso będzie dla mnie małym mentalnym powrotem do dawnych lat, o czym opowiadałem moim współtowarzyszom podróży. Po przekroczeniu granicy Ghany, kontynuowaliśmy ekspedycję lokalnymi środkami komunikacji w obszarze sawann. Granica Ghany z Burkina Faso od wieków sztucznie dzieli plemię Agourousi, zamieszkujące tereny pogranicza. Ludzie ci często mają rodzinę po dwóch stronach granicy, co nie ułatwia kontaktów. Granica administracyjna wyznacza również podział językowy, bowiem językiem urzędowym Ghany jest angielski, a Burkina Faso – francuski, jednak Agourousi mają własny język, umożliwiający porozumienie ponad granicami. Sztuczny podział administracyjny jest spuścizną czasów kolonialnych i odzwierciedleniem wpływów Wielkiej Brytanii i Francji.
Celem naszej wyprawy była wioska Tiebele, która jest objęta programem światowego dziedzictwa UNESCO. Ludzie w Burkina Faso byli bardziej dotknięci ubóstwem, niż mieszkańcy Ghany, co na przykład wyrażało się stanem technicznym… wciąż jeszcze poruszających się samochodów.
Ruszając po drogach pogranicza, zobaczyłem, że nasz szanowny kierowca przed uruchomieniem samochodu coś tajemniczo, głęboko się pochyla… Wyciągnął dwa niezaizolowane na końcu przewody… Powoli znowu coś sobie zacząłem przypominać i przed oczami stanęły mi lata polskiego kryzysu lat 80-tych…
Samochód zapalany przez połączenie dwóch kabelków? A tak, tylko jeszcze trzeba uważać na wewnętrzne obicie sufitu, by przypadkiem w czasie jazdy nie przyklepać sobie za bardzo czoła… Klamka wewnętrzna w drzwiach? Szczęśliwy pasażer, który ją ma! Bo inaczej w czasie jazdy nie da się utrzymać otwierających się drzwi! Jeden z moich towarzyszy podróży miał w ten sposób podróżny sen z głowy… Musiał pilnować by nie zasnąć… za samochodem. Oczywiście czegoś takiego jak sprzątanie, odkurzanie w automobilu nie ma, bo kto by nadążył za tym saharyjskim harmatanem. Karoseria jest zazwyczaj urokliwą mozaiką wgnieceń, ekspresyjnych linii zarysowań, zamienników oryginalnej blacharki i często pełnej palety kolorów malarskich… Nie tylko karoseria, ale i wewnętrzna tapicerka wygląda jakby była krainą cynamonem płynącą… Reflektor? Jest. Oczywiście jeden – wystarczy byleby coś świeciło. Wielu kierowców to również artyści, którzy muszą mieć przed oczami dużą, wzorzystą abstrakcję… Najlepiej do tego nadaje się samochodowa szyba, której nie wymienia się jak popęka, tylko się systematycznie taśmą przezroczystą klei, wzmacnia i śrubkami skręca.
Patrząc przed siebie na drogę, nie tylko kierowca, ale i jego pasażerowie mogą przenosić się w estetyczne wrażenia spękanego świata, porysowanej rzeczywistości, a czasami przeżyć eksplozję adrenaliny, bo zaklejenie szyby akurat pokryło się z przebiegającym psem… I oby nigdy nie był to człowiek, choć psa też szkoda… Myślę, że nie jedna galeria w Europie podziwiałaby ten niesamowity kunszt samochodowej sztuki użytkowej, który tu jest wymuszany prozą życia – po prostu szuka się oszczędności gdzie tylko można…
I coś, co mi się bardzo spodobało – w rzadko którym „taksówkowym” samochodzie był działający prędkościomierz… Tu, jak i w całej Afryce, nikt się nie śpieszy. To po co znać prędkość? Wolniej się jeździ tylko tam, gdzie są drogowe progi zwalniające. Prędkościomierz jest więc do niczego niepotrzebny. Lepiej popatrzeć na drogi świata przez mozaikową szybę…
Po pełnej wrażeń podróży, dotarliśmy do Tiebele. Oglądaliśmy bardzo ciekawą wioskę z urokliwą afrykańską architekturą i z ciekawymi wzorami, zdobiącymi prawie wszystkie ściany i mury. Było to interesujące doświadczenie, szczególnie w kontakcie z ludźmi, z ich serdecznością. Według nas, na pewno miejsce zasługiwało na ochronę UNESCO.
Zwiedzaliśmy również inne pobliskie osady, jednak to, co utkwiło mi najbardziej w pamięci w Burkina Faso, to był niespodziewany skręt (dosłownie i w przenośni) z drogi uczęszczanej przez motory-taksówki… Była to właściwie wyjeżdżona ścieżka prowadząca pod niewielkie wzgórze.
W czasie jazdy tą dróżką ujrzeliśmy jakąś ludzką krzątaninę. Ewidentnie były tam prowadzone jakieś prace ziemnie, a nawet wręcz jakieś wykopaliska. Jako przedsiębiorca górniczy, szybko domyśliłem się, że nasz przewodnik wiezie nas do jakiejś małej kopalni. Im bardziej się zbliżaliśmy, tym bardziej utwierdzałem się w swoim przypuszczeniu. Gdy dotarliśmy na miejsce i zeszliśmy z motorów, nasz szef wycieczki poinformował nas, że przyjechaliśmy do kopalni złota… Wydało mi się tylko jakoś dziwne, że nikt nie kontrolował nas wjeżdżających, a jeszcze dziwniejsze, że nie było żadnej ochrony dla wychodzących. Zapytałem, kto jest właścicielem tej kopalni – może po prostu jest to „cicha kopalnia”, gdzie każdy szuka i może czasami coś znajdzie… Odpowiedziano mi, że jest to kopalnia prywatna, oficjalnie zarejestrowana. Zaczęliśmy więc przyglądać się pracy górników i szukać – może przynajmniej zobaczymy to złoto?
Na obszarze całego zakładu wydobywczego były tylko zbiorniki na wodę wraz z systemem płuczek. Największe instalacje domowej produkcji były na niżej położonym terenie, tak by mogły skutecznie odprowadzać poprodukcyjną wodę z osadem. Wyżej były proste młynki składające się z misek i… na przykład klucza samochodowego, którym młodzi ludzie urabiali skałę. Trochę to przypominało duży moździerz, więc trudno było to nazwać produkcją surowca. Uwagę moją przykuł również młody wiek „górników”. Mieli po kilkanaście lat i byli bardzo biednie ubrani. Zastanawiałem się, dlaczego tu tyle dzieci, ale zastanawiałem się niedługo. Po wejściu na najwyższy punkt prowadzonych prac, pokazano nam ciągnący się rząd głębokich jam. Otwory ciągnęły się jakieś 100 metrów i niektóre były już częściowo lub całkowicie zasypane. Przed zasypywaniem miały chronić drewniane filary ochronne, wsporniki, mocowania oraz worki, które sądząc po ich twardości, wypełnione były mieszanką jakiegoś spoiwa.
Szyby, do których zaglądaliśmy, były wąskie, stworzone wręcz dla dzieci, a właściwie dające im największą szansę sprawnego poruszania się w tych otworach. Zapytałem się o głębokość jam, których dna mój wzrok nie sięgał. Otrzymałem odpowiedź, że głębokość to jakieś dziewięć metrów. Górnik musiał zatem być dzieckiem, a przynajmniej młodym, bardzo sprawnym człowiekiem. Poruszanie się po drewnianych filarach ochronnych wąskiego, długiego, pionowego tunelu to nie była łatwa sztuka. Im człowiek mniejszy, tym miał po prostu więcej miejsca. Do tego każdy pracujący szyb miał windę w postaci liny, którą obsługiwał operator na górze. Na dole urobek był ładowany do wiadra.
Urabiana skała po wyciągnięciu na powierzchnię była rozdrabniana na drobny miał kluczami i innymi prostymi narzędziami. Następnie rozgnieciona masa była mieszana z wodą. W tym momencie następowało poszukiwanie cennego surowca.
Była to mieszanina minerałów, w której miało być zanieczyszczone złoto, a podobno także srebro. Powiedziano nam, że ta surowcowa mieszanka nazywa się „mercure”. Niedługo potem mojemu kompanowi podróży pokazano świeżo znaleziony „złoty mercure”. Była to żywo płynąca srebrna ciecz łącząca się w formy kuliste… Wykonałem od razu telefon do Polski, bo akurat miałem zasięg, do moich pracowników, by znaleźli co to jest tak naprawdę ten „mercure”. Czekając na informację zobaczyłem, że praca chłopców polega na poszukiwaniu w rozwodnionej masie rozdrobnionych i zmielonych skał małych kropel substancji i łączeniu ich. Po otrzymaniu telefonu podejrzenie przestało być podejrzeniem – dorośli i dzieci ręcznie zajmowali się poszukiwaniem rtęci.
Rtęć jest jedynym pierwiastkiem pozostającym w stanie ciekłym w normalnych warunkach atmosferycznych. Trudno więc klasyfikować jej rodzime wystąpienia jako minerał. Jednakże, z uwagi na ich specyfikę oraz ze względów historycznych, przyjęto takie określenie. Dawniej, gdy nie znano szkodliwego oddziaływania rtęci na zdrowie, trzymano ją często w domach, jako zabawkę, nazywając „żywym srebrem”. Przez długi czas służyła również do celów medycznych i jako składnik czerwonego barwnika, m. in. do makijażu.
Rtęć rodzima (ang. mercury, native mercury) krystalizuje w temperaturze -40oC w układzie trygonalnym, w klasie skalenoedru heksagonalnego. W przyrodzie występuje niezwykle rzadko, najczęściej razem z innymi minerałami rtęci, zwłaszcza cynobrem lub w formie drobnych kropel w kawernach skalnych. Często ma domieszki złota lub srebra, albo też występuje w naturalnych amalgamatach z tymi pierwiastkami. Jest kojarzona ze skałami hydrotermalnymi niskich temperatur i rejonami wulkanicznymi.
Jednym z najistotniejszych zastosowań rtęci, bynajmniej nie tylko dawnych, jest wykorzystanie jej do ługowania złota i srebra z osadów. Dzięki naturalnej tendencji rtęci do tworzenia amalgamatów, których podgrzanie powoduje odparowanie rtęci, już starożytni Rzymianie uzyskiwali cenne pierwiastki. Ta prosta metoda jest jednocześnie, ze względu na toksyczność pierwiastka, bardzo niebezpieczna dla zdrowia i z tego względu od dawna zaprzestano jej używania w przemyśle. Jednakże w rejonach złotonośnych, gdzie każdy, nawet biedny mieszkaniec wioski, chce znaleźć choć odrobinkę cennego kruszcu, wciąż używanie rtęci jest popularne. Często niestety z większą szkodą dla górnika-rzemieślnika. Jednym z takich miejsc jest słynne Złote Wybrzeże w Ghanie. Jednakże skąd wziąć samą rtęć? Poszukiwacze złota najczęściej są zmuszeni kupować ją od innych, np. licencjonowanych państwowych kupców złota. Niestety nie jest to tani produkt. Zdecydowanie taniej byłoby samemu znaleźć…
Otrzymywane informacje nie tylko wywołały nasze zaniepokojenie losem tych ludzi, przede wszystkim martwiliśmy się o zdrowie dzieci. Czy wiedziały o trujących właściwościach tego czego na co dzień dotykają? Czy ktoś kazał im to robić, czy same, kierowane potrzebą zarabiania na życie, oddawały się tej bardzo niebezpiecznej pracy? W tej kopalni można łatwo trwale się okaleczyć, zginąć w wysokim szybie, mimo to porcja rtęciowej trucizny była poszukiwana tu codziennie i wytrwale. Każda kolejna informacja prowadziła do zmiany już wydedukowanych wniosków; byliśmy coraz bardziej zażenowani wykorzystywaniem niewiedzy dzieci. One mówiły nam, że wydobywają złoto zawarte w „mercure”… Nie widzieliśmy uśmiechu na ich twarzach. Umorusane, chude, ciężko pracowały. Ich życie przypominało cienki, przetarty sznur, którym wyciągano urobek z szybiku… W każdym momencie mógł pęknąć pod wpływem powierzonego mu ciężaru.
Opuściliśmy kopalnie rtęci z poczuciem pewnego niedosytu. Plan naszej wycieczki tego dnia to oglądanie wioski Tiebele i okolic. Mimo że widzieliśmy ciągle coś nowego, wizyta wśród ludzi „żywego srebra” nie dawała nam spokoju. Postanowiliśmy wrócić w drodze powrotnej w to samo miejsce. Planowaliśmy tym razem wejść głębiej w relacje z tymi ludźmi, dowiedzieć się więcej o ich losach – szczególnie dzieci pracujących – i zrobić materiał zdjęciowy i filmowy o nich. Nasz przewodnik, który był również właścicielem hoteliku, w którym nocowaliśmy, powiedział nam, że z właścicielem kopalni to my zeszłego wieczoru się mijaliśmy. Okazało się, że przy kolacji inteligentnie prezentujący się czarnoskóry pan, zajęty dyskusją z drugim czarnoskórym człowiekiem i śledzący jakąś masę papierów to był szef, który przyjechał porozliczać pracę i urobek… Żałowaliśmy, że bliżej nie poznaliśmy właściciela, ale wtedy do głowy nam nie przyszło, że dotkniemy tego tematu. Pozostała jeszcze tylko szansa na głębsze poznanie jego kopalnianych ludzi.
Jadąc burkińskimi bitymi drogami i bezdrożami, widzieliśmy już z daleka zarys interesującej nas górki. Z tego miejsca lepiej było widać w oddali wioskę, która przypominała zabudowę slamsów, skleconą z czegokolwiek. Nie przypominała tradycyjnego budownictwa tej części Afryki.
Gdy było widać już wyraźnie zakład rtęciowy, zaskakiwało nas tym razem jego opuszczenie… Mimo że nie były to późne godziny, w kopalni nikogo nie było. Trudno było wyjaśnić nam tę przerwę w pracy. Może po prostu był to czas „sjesty”, a może zadawane przez nas pytania wzbudziły ostrożność i obawę przed kolejnymi znakami zapytania? Tego już się nie dowiedzieliśmy.
Wizyta w Kassena to był przyśpieszony afrykański kurs mineralogii, geologii i górnictwa. Jeszcze bardziej utkwił nam w pamięci kolejny kurs życia w Afryce. Do tej pory z dużą uwagą, typową dla moich zainteresowań zawodowych, oglądałem prezentacje kopalń w odległych zakątkach świata, na kanałach telewizyjnych i w materiałach prasowych, na przykład National Geographic. Widziane na ekranie lub w pięknie wydanym magazynie sposoby urabiania surowców mineralnych były częścią specyfiki egzotycznego świata. Jednak dotknięcie tego tematu w sposób osobisty wywołuje również bardzo osobiste odebranie problemu.
Surowce mineralne potrzebne będą zawsze, a nawet możemy powiedzieć – surowców świat będzie potrzebował jeszcze więcej. W obecnych realiach Afryka, ze swą nędzą, nie jest w stanie dogonić uciekającego przed nią świata, co nie oznacza, że nie należy problemu nie zauważać i nic nie robić. Z drugiej strony, kontynent ten jest ogromnym naturalnym magazynem surowców. Masowa obecność firm chińskich z tej branży świadczy o takim traktowaniu Czarnego Lądu, nawet przez ogromny i zasobny w surowce kontynent azjatycki. Oczywiście nie sposób nie zauważyć obecności inwestycyjnej Europy i Ameryki.
Tylko trzeba sobie postawić często powracające pytanie – co z tego ma przeciętny mieszkaniec Afryki? Chyba nic. Osobiście uważam, że dochód i zyski nie tylko są wysysane przez obcokrajowców, ale bardziej przez bardzo wąską grupę Afrykańczyków. Tak jak pisałem w Surowcowej codzienności, w klasie business samolotu do Akry nie zobaczy się „białego”. To jest „czarna” część samolotu, zapełniona pasażerami udekorowanymi atłasami i złotem. Na tym kontynencie nie ma uczciwego podziału dochodu narodowego. Po upadku niesprawiedliwego systemu kolonialnego, przyszedł inny niesprawiedliwy system. Byłem zaskoczony, a nawet trochę rozbawiony, gdy słyszałem sentymentalne opowieści wiekowych ludzi o obecności Brytyjczyków, Niemców, Francuzów – mówili, że wtedy to był porządek! Dokąd dziś idzie Afryka? Na to pytanie chyba nie ma odpowiedzi, odpowiedzią będzie to, co się wydarzy. Pamiętajmy o Afryce, pamiętajmy o losie dzieci. Ja wiem, że w grudniowe święto Barbórki będę już zawsze opowiadał o afrykańskich dzieciach-górnikach. Dawniej my byliśmy wstrząśnięci opowieściami o ciężkiej pracy małego człowieka na naszych ziemiach, również w kopalniach. Dziś pamiętajmy, że nasz górniczy XIX wiek jest gdzieś indziej.
Krzysztof Bucholski
13-03-2013
konsultacja geologiczna:
Joanna Kiełczewska