Rwanada. Musigare amahoro.*

Gdy rozpoczynaliśmy pierwszy etap naszej podróży i lecieliśmy do Ugandy ucieszyłem się że samolot miał międzylądowanie w Rwandzie w Kigali bowiem w ten sposób pierwszy raz w życiu przekroczyłem równik. Nasze losy misjonery potem potoczyły się tak, że okazało się że była to dopiero zapowiedź powrotu do tego kraju, którego w planach podróży nie mieliśmy. Ze względu na toczącą się wojnę domową w Sudanie Południowym musieliśmy zmienić nasze zamiary. I tak to oto nie tylko przedłużył się nam pobyt w Ugandzie, ale i w sposób dla nas mile zaskakujący przyszło zaproszenie z Rwandy.

 

Kiedyś gdy kończyłem swoje studia ekonomiczne jako absolwent handlu zagranicznego, obserwacja tego co się dzieje na świecie miało być nie tylko moim przyszłym obowiązkiem służbowym ale i było naturalną dla mnie ciekawością świata. Właśnie wtedy rozgrywała się w tym miejscu naszego globu największa tragedia ludzkości. Już zawsze potem kraj ten zazwyczaj kojarzył mi się z latami dziewięćdziesiątymi i informacją, którą żył cały świat – mordami na tle etnicznym plemion Tutsi i Hutu. Dziś jest to państwo policyjne w którym spuścizna mordu w ciągu 3 miesięcy przeszło 1 miliona bezbronnych ludzi pozostawiła na zawsze tragiczny ślad w historii całego naszego globu. To był niechlubny rekord który mimo że minęło 20 lat należy kontrolować wciąż rygorystycznym systemem administracyjnym.

Po raz drugi przekroczyłem równik na południu Ugandy autokarem w nocy. Starałem się precyzyjnie ustalić moment wjazdu na drugą półkulę i pomógł mi w tym GPS w telefonie. Dla pasażerów był to punkt jak każdy inny, dla mnie moment miał wzniosły charakter chociaż przeżywany absolutnie w traperskich warunkach. Granicę ugandyjsko-rwandyjską przekraczaliśmy w nocy w Gatuna gdzie wysokość nad poziomem morza wynosi 1.811 metrów. Pierwszy raz w Afryce było mi naprawdę zimno ponieważ temperatury w nocy spadały do kilku stopni powyżej zera. Granicę przekroczyliśmy więc w sposób bardzo rześki i powoli noc oddawała to co przed oczami przybysza ukrywała. Trasy były w stosunkowo dobrym stanie jak na warunki afrykańskie a najbardziej zdumiewała czystość ulic, obejść domów, elewacji budynków. Jedynie więcej było dzieci biegających w obdartych ubraniach ale czystość otoczenia zdumiewała Europejczyka. Ten kraj miał system nakazowy dbania o swoją ulicę i swój dom inaczej każdemu obywatelowi groziła ogromna kara finansowa która w przypadku braku jej wpłaty mogła się skończyć ciężkim więzieniem. Ten kraj łączył swoich obywateli porządkiem i był sztucznie stworzonym systemem dla trzech plemion. To umiłowanie czystości i panująca zgoda nie była czymś naturalnym.

Rwanda obecnie to prawie 11 milionów ludzi w niewielkim kraju gdzie 87% stanowią plemiona Hutu, 9,7% to plemiona Tutsi a 1,8 % to Pigmeje którzy są pierwszymi mieszkańcami tych ziem. Kilkaset lat temu przywędrowali tu najpierw Hutu a potem przybyli na te ziemie Tutsi. Pigmeje są drobnej budowy, niskiego bardzo wzrostu i o bardzo ciemnej karnacji skóry. Hutu są wyżsi ale również o krępej budowie ciała i szerokich nosach. Najwyżsi są Tutsi, zazwyczaj szczupli o wąskiej budowie nosa i lekko jaśniejszej karnacji skóry.

Jadąc przez ten kraj widać było wysoką gęstość zaludnienia która stanowi 395 osób/km2 ( dla porównania w Polsce ten wskaźnik wynosi obecnie 123 osób/km2). Wszyscy mówią jednym językiem ruanda-rundi a język urzędowy to język angielski mimo że jeszcze 20 lat temu był to język francuski. Nawet najmłodsi mieszkańcy wciąż lepiej mówią po francusku niż po angielsku o czym sobie bardzo często przypominaliśmy próbując rozmawiać. W XIX wieku była kolonią niemiecką a po I Wojnie Światowej  była kolonią belgijską. Kraj ten mimo waśni etnicznych w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych uznawany był za jeden z najbogatszych krajów afrykańskich.

Rwanda to kraj niewątpliwie urokliwy przypominający mi nieco nasze polskie Bieszczady ale z dużo mniejszą ilością lasów. Było tam bardzo wiele gór i wzgórz z gęstą siecią upraw rolnych i zabudową wiejską. Każdy skrawek ziemi jeśli tylko się do tego nadaje jest wykorzystywany do pozyskiwania żywności. Ze względu na wysokość nie jest klimat wybitnie malaryczny. Najwyższy punkt Rwandy to wygasły wulkan Karisimbi 4.507 m.n.p.m. na którym często leży śnieg. W 1993 roku dużego wyczynu dokonali polscy kajakarze z klubu „Bystrze”, którzy przepłynęli kajakami od źródeł Nilu w jego górnym biegu.

W Kraju Tysiąca Wzgórz byliśmy gośćmi naszych polskich sióstr misjonarek Karmelitanek Dzieciątka Jezus w Rugango niedaleko Butare. Wspaniała, ciepła atmosfera pozwalała nam nie tylko szukać miejsc pomocy afrykańskim dzieciakom ale i znaleźć duchowe wyciszenie chyląc głowę w kościele przed ołtarzem. Każda okazja do rozmowy na temat tragedii ludności była dla nas głębokim przeżyciem. Dziś rodziny ofiar żyją obok siebie z oprawcami. Jest zakaz wymieniania słów – Tutsi i Hutu. My używaliśmy między sobą słów polskich – Wysocy i Niscy. Trudno było zapomnieć o ziemi nasiąkniętej krwią gdy prawie w każdej miejscowości znajdowały się cmentarze lub tablice upamiętniające miejsca masowych rzezi.

Bardzo często miejscem kaźni były kościoły. Konflikt między Tutsi i Hutu to nie było zjawisko nowe. Były to uprzedzenia które wybuchały co kilkadziesiąt lat. Poprzednie podobne wydarzenia ale nie na tak gigantyczną skalę miały miejsce w latach siedemdziesiątych, wcześniej w latach pięćdziesiątych. W tamtych czasach jednak kościół bez względu wyznanie i na szacunek dla religii był miejscem świętym. Tu kobiety, dzieci, ludzie zniedołężniali nie mogli być ruszeni. W 1994 roku stało się inaczej. Kościół jako miejsce nawet ułatwiał mord bowiem ludność skupiona nawet w tysiącach w jednym obiekcie stanowiła łatwy cel dla oprawców. Ginęli niewinni ludzie i znikały kościoły w pożodze ognia. Z głębokim przeżyciem słuchaliśmy siostry Zuzanny historii jej ucieczki z Rwandy do Burundi.

Oby więcej taka historia tu nie wróciła chociaż są obawy że w tej części Afryki szanse na to są niewielkie, zbyt wiele pokoleń kontynuowało etos nienawiści do sąsiada mówiącego tym samym językiem ale wyglądającego inaczej. Nawet najmniej liczni Pigmeje są marginesem który lekceważony jest solidarnie zarówno przez Hutu jak i Tutsi.  Trudno przebywając w Rwandzie, rozmawiając z ludźmi i uśmiechając się do dzieci zapomnieć o tym wszystkim.  Nawet gdy to się nam udało zaraz potem przypominał o tym krzyż w miejscu kolejnego masowego grobu. Poznawaliśmy prawdziwe życie tych ludów i życzyliśmy im wszystkich pokoju a najbardziej pokoju ducha bo to co tu się działo było jak masowe, histeryczne opętanie. Podziwialiśmy siostry Karmelitanki i ojców  Karmelitów za ich pracę. Innym ciekawym doświadczeniem była wizyta u innych polskich sióstr misjonarek – Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża prowadzących w Kibeho Ośrodek dla Niewidomych Dzieci. Kibeho jest dla wielu chrześcijan znanym miejscem. To najważniejszy ośrodek kultu maryjnego, jedyne miejsce uznane obecnie w Afryce za miejsce ukazania się Matki Boskiej które miało miejsce w latach osiemdziesiątych. Trudno było zrozumieć sens tragedii ludzkiej dziesięć lat później po objawieniach. Pobliski kościół do dziś ma ślady po wybitych dziurach w murach kościoła do których wrzucano odbezpieczone granty. Szacuje się że w środku było między 2-3 tys. ludzi. Ciała ofiar spłonęły znów razem z kościołem. Coś zostało pochłonięte przez ciemną nicość.

Spacerując w zadumie wokół kościoła dowiedzieliśmy się że obok jest budynek z częścią zmumifikowanych zwłoka pomordowanych ale nie można tam wchodzić. Nie wiemy dlaczego ale zajmujący się konserwacją zwłok człowiek po wyjściu nas z kościoła powiedział nam że możemy wejść do środka, tylko nie możemy robić zdjęć. Było to dla nas znowu głębokie przeżycie. Osobiście miałem wrażenie jakbym odwiedzał nasz polski Oświęcim. Kawałki kości  z zaschniętym ciałem, całe ludzkie postacie zdeformowane mumifikacją lub niepełne po rozerwaniu przez granaty – wystawa która miała przypominać tym którzy już zapomnieli co się wydarzyło na rwandyjskiej ziemi. Siostry Franciszkanki razem z wolontariuszkami z Polski prowadzą Ośrodek dla Dzieci Niewidomych, również finansowany przez polski rząd. Placówka niedawno była odwiedzona przez Ministra Spraw Zagranicznych Radosława Sikorskiego. Rząd rwandyjski jest wdzięczny za naszą pomoc. Gdy się widzi niewidome dzieciaki bez szans na normalne życie na Czarnym Lądzie cieszy nas że w niesieniu pomocy mamy nie tylko swój udział ale w Kibeho to Polacy są liderami.

W drodze powrotnej zajechaliśmy do placówki misyjnej polskich ojców Marianów. Misjonarzy nie zastaliśmy ale byliśmy urzeczeni stałą szopką. Nasza tegoroczna misjonera rozpoczynała się okresie święta Trzech Króli, nas było trzech więc z wielką radością fotografowaliśmy się z Kacprem, Melchiorem i Baltazarem.

Droga powrotna była ciekawą obserwacją życia dzisiejszej Rwandy. Najpiękniejszym rolniczym widokiem były wielkie obszary zielonych krzewów herbaty. Obraz taki napawał spokojem bo dawał ludziom miejsca pracy i działał na wyobraźnię aromatem i smakiem tego co znamy na co dzień.

Innym ciekawym doświadczeniem dla mnie była misja Roberta i Pawła. Cieszyłem się że mogłem w tej historii im potowarzyszyć. Ich misyjne zainteresowania Afryką rozpoczęły się w latach dzieciństwa. Razem wychowali się w Choszcznie gdzie religię prowadził ksiądz który zawsze zajęcia rozpoczynał rwandyjskim Yesu akuzwe, iteka ryose. O. Jan był dwa lata na placówce misyjnej w Rwandzie w Kansi. Chłopaki mimo że byli już w Rwandzie nie dotarli tam wcześniej. Teraz stanowiło to główny cel podróży do tego kraju. Najpierw po szczegółowym wywiadzie okazało się że ksiądz parafii której byliśmy gośćmi, zna kościół którego szukaliśmy. Tylko starsi ludzie pamiętali obecność polskich misjonarzy w tym miejscu. Mogliśmy tylko sobie wyobrazić jak wyglądało ich misyjne życie w latach siedemdziesiątych. Gdyby mury mogły mówić… Na pewno powiedziałyby i o roku 1994 który zostawił w Kanasi trwały ślad w masowym grobie pomordowanych tuż obok kościoła.

Z uwagą jak tylko mogłem przyglądałem się gospodarczemu życiu i codzienności Ruandyjczyków. Rolnictwo praktycznie dotyczyło każdego mieszkańca. Każdy skrawek ziemi mogący coś płodzić był pielęgnowany. Duży wysiłek na polach był kierowany do gospodarki wodą i tworzenia systemów nawadniania oraz pozyskiwania wody pitnej. Jak na warunki afrykańskie rolnictwo było dobrze zorganizowane. Często widać było na polach ludzi ubranych w pomarańczowe kombinezony. Byli to skazani więźniowie zatrudnieni w państwowych gospodarstwach rolnych. Podobno wielu z nich to uczestnicy krwawych rzeźni sprzed dwudziestu lat. Cała determinacja państwa była skupiona na produkcji rolnej na potrzeby własne i potrzeby eksportowe.

Robiąc zakupy na targu byłem traktowany bardzo szczególnie bowiem obowiązywały mnie „specjalne” ceny, ceny mocno zawyżone bo byłem biały. Standard życia placówek misyjnych jest synonimem bogactwa i mądrości. To tu przychodzą czarni ludzie by zobaczyć biały świat. Rzeczywiście okolice kościołów chrześcijańskich wyglądają zupełnie inaczej. Sam często się zachwycałem nie tylko widokiem ale i  kunsztownie zaplanowanym i zadbanym ogrodem. Przede wszystkim to duży nakład pracy którego sens jest niezrozumiały dla czarnego mieszkańca. Zrozumiałe jest tylko efektowne bogactwo ale nie nakłady pracy które są niezbędne do jego osiągnięcia. Oczywiście pojęcie bogactwa również jest umowne bo trudno za nie uznać wypracowane wieloma wyrzeczeniami dzieło ogrodowe otaczające często szarą codzienność misyjną.

Nasz przewodnik z Rugango pewnego dnia zaproponował nam zwiedzanie lokalnego browaru. Bardzo mnie ta propozycja ucieszyła. Piwo jest nie tylko napojem które skutecznie zaspokaja pragnienie ale ze i względu na mojego znajomego – browarnika ten napój stanowi obszar tematycznie mi znany. Byłem ciekawy jak wygląda linia produkcyjna w bo w sklepikach i na bazarach piwo ruandyjskie można było kupić. Wędrowaliśmy drogami, skrótami wśród bananowców, wzgórzami po skalistych zboczach do miejsca gdzie powstaje napój stary prawie jak świat. Wyobrażałem sobie pod drodze jak wygląda na przykład proces składowania słodu, fermentacji i świeży produkt gotowy. Zastanawiałem się czy już na tym etapie jest w jakiś sposób konserwowany. Przed wyruszeniem nic nie piłem bo idziemy się napić piwa a do tego miało być niedaleko.

W końcu dotarliśmy do domku naszego przewodnika, który znał tylko kilka słów po angielsku w tym między innymi słowo „beer”. Zostaliśmy bardzo mile przyjęcie przez małżonkę i otoczeni jego dziećmi które ściągnęły dzieci z całej wioski. Byliśmy jak „białe zakopiańskie misie” które przyszły ostudzić pragnienie. Usiedliśmy w chałupce a dzieci przez okna obserwowały nas z uwagą. Wówczas gospodarz przyniósł żółty, plastikowy bukłaczek i zaczął wlewać do plastikowych kubków mocno zawiesisty płyn który pachniał jak fermentacyjny zacier. Gdy dotarło do nas że to „coś” przed nami to nie tylko „beer” ale i cały domeczek oprócz funkcji mieszkalnej pełni funkcję „browaru” nastąpiła między nami żywiołowa dyskusja po polsku „ pić czy nie pić – oto jest pytanie”. Tyle wędrowaliśmy by się napić tego zacieru więc ze względu na miłe przyjęcie gospodarzy wypadło po kubeczku się napić i powiedzieć – „good”.

Dokładki nie wziąłem mimo że nasz przewodnik gorąco zachęcał. Sam pił ruandyjskie piwo zgodnie z lokalnym zwyczajem z żółtego kanisterka przez słomkę. Wiele razy potem widzieliśmy jak wygląda lokalny zwyczaj picia piwa które było robione z kilku zbóż. Z wielkiego garnka w którym była substancja o konsystencji zupy przez długie, naturalne rurki pili wszyscy. Dopuszczenie do takiego kociołka to uhonorowanie gości i innych uczestników. Dowiedzieliśmy się od sióstr że ta tradycja jest tak głęboko zakorzeniona w lokalnej kulturze że nawet po wyświęceniach księdza, lokalny biskup dopuszcza do wspólnego picia piwa z jednego garnka jak symbol przyjęcia do wspólnoty. Gdy otrzymaliśmy odpowiedź na pytanie jak możemy podziękować chórowi kościelnemu za nagranie pieśni nie byliśmy już zaskoczeni że najlepiej wielkim kociołkiem piwa. Cały chór pijący przez rurki wyglądał przesympatycznie.

Ponieważ my teraz przybyliśmy do „browaru” nasz gospodarz w asyście małżonki zaprezentował nam linię technologiczną produkcji. Była to czarne, zadymione pomieszczenie które było również kuchnią z kilkoma paleniskami z dużymi garami. Były również worki ze zbożami i wisiały jakieś ziołowe dodatki. Kobieta pokazywała nam jak wygląda proces mieszania składników a nasz przewodnik używając tylko kilku słów w języku angielskim opowiadał o długim procesie fermentacji. Uwierzcie, takim piwem z wielu powodów nie można było się odurzyć.

Naszym głównym celem przybycia do Afryki była i jest pomoc dzieciom. Akcja przekazania piórników dla najlepszych uczniów w przykościelnej szkole była wydarzeniem dla całej wioski. Dla nas uśmiech maluchów który nie towarzyszył często w Rwandzie był najlepszą nagrodą. Afrykańskie „dziękuje” to taniec i śpiew który był dla nas oderwaniem się od wszechobecnej spuścizny martyrologicznej tych terenów.

Wtedy nie było różnic plemiennych a muzyka wnosiła ducha pokoju. Odwiedzenie szkoły w czasie trwania zajęć i zobaczenie polskich piórników na ławkach dzieci było miłym finałem naszych poszukiwań potrzebujących. Niech sposób zgłaszania się do odpowiedzi który wyglądał w ten sposób dziecko podnosząc rękę trząsało nadgarstkiem będzie zawsze symbolem że młode pokolenie żywiołowo zgłasza się do Opatrzności że chce żyć inaczej niż ich przodkowie. Zawsze będę chciał pamiętać o pięknie tego kraju i nadziei że to „złe” nigdy tu nie wróci. Nie będzie to łatwe, nie będzie to proste. Obawa o przyszłość Rwandy będzie towarzyszyć nam wszystkim. Zostańcie w pokoju.*

Krzysztof Bucholski
styczeń 2014

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Surowce Naturalne
ArabicChinese (Simplified)DutchEnglishFrenchGermanItalianPolishPortugueseRussianSpanish